Gdy przeszłe relacje polsko-żydowskie pojawiły się niedawno w debacie w związku z rocznicą powstania w getcie, przypomniał mi się opublikowany w „Krytyce Politycznej” artykuł Elizy Szybowicz. Autorka, inspirowana książką Jana Sowy, zachęca do nowego spojrzenia na polską literaturę i stwierdza, że „Przedwiośnie” Stefana Żeromskiego to utwór antysemicki. „Antysemityzm »Przedwiośnia« stał się niewybaczalny. Zapewne już niedługo tak samo niewybaczalna stanie się jego mizoginia. Czy w zamian przestanie razić wykorzystywany w powieści język sprawiedliwości społecznej?” – pyta Szybowicz w leadzie swego tekstu. Hmm…
Warto rozmawiać. O Żeromskim
Jako osoba uważająca antysemityzm za – niejednokrotnie niebezpieczny, a zawsze bezpodstawny – idiotyzm, a jednocześnie entuzjasta prozy Żeromskiego, w tym zwłaszcza ostatniej z jego powieści, uznałem, że warto się odnieść do owych zarzutów.
Po pierwsze dlatego, że podjęcie dyskusji daje mi pretekst, by przywrócić Żeromskiego na mapę polskich sporów ideowych i tożsamościowych. Autor ten, niemal nieobecny we współczesnych debatach ideowych, budzi o wiele mniejsze zainteresowanie zarówno po prawej, jak i lewej stronie niż np. Stanisław Brzozowski. Zadziwiające, że „żeromszczyzna” to dzisiaj synonim poczciwej literatury w starym stylu, którą można odstawić na półki lub we fragmentach dać do analizy maturzystom, a nie coś, co rozpala ideowe dyskusje i towarzyszy światopoglądowym wyborom współczesnych. Autor książek formacyjnych dla wielu pokoleń polskiej inteligencji okazuje się być martwy jako źródło inspiracji. Jest coś paradoksalnego w tym, że właśnie w państwie, w którym po 1989 r. zaistniała konieczność budowania wielu instytucji od nowa i mierzenia się z poważnymi problemami społecznymi, książka surowo bilansująca początki niepodległości i towarzyszące temu dylematy rozwojowe nie budzi dziś emocji. Wobec tego stanu rzeczy każdy pretekst, by zainicjować o tym rozmowę, jest dobry.
Po drugie, i może ważniejsze, sposób, w jaki zarzuty o antysemityzm sformułowano wobec „Przedwiośnia”, jest dość znamienny dla funkcjonowania tego pojęcia w dyskursie części środowisk i w takiej postaci wydaje się bardziej szkodzić, niż pomagać w mierzeniu się ze zjawiskiem rzeczywistego antysemityzmu. A przy okazji przyczynia się do nierzadko niesprawiedliwej delegitymizacji wielu poglądów, środowisk i postaci. Także tych nieżyjących, które same nie są w stanie się obronić. Źle by się stało, gdyby Żeromski wszedł w ich poczet.
Mało o mniejszościach
Podczas lektury wspomnianego felietonu zachodziłem w głowę, o co chodzi. „Przedwiośnie” czytałem dość dawno, ale wielokrotnie, w różnych fazach swego ideowego dojrzewania, poczynając od czasów gimnazjalnych – i ani razu rzekomy wątek antysemicki nie przykuł mojej uwagi. Czyżbym zatracił wrażliwość na te sprawy? A może zarzut o antysemityzm jest nieco naciągany? Przyjrzyjmy się, czego on dotyczy. Chodzi o fragment ostatniej części („Wiatr ze wschodu”), w którym to Cezary Baryka wchodzi do dzielnicy żydowskiej, przygląda się jej i rozmyśla nad tym, co widzi.
Sięgnąłem do książki. Ów fragment liczy raptem 4 strony. Jest to zaledwie statyczny opis, nie pojawia się tu żadna akcja, nie wyłaniają się bohaterowie. Przypięcie etykiety antysemickiego utworu całej powieści na podstawie w sumie marginalnego fragmentu wydaje się grubą przesadą. Wyraźnych wątków antysemickich – jak i kwestii żydowskiej w ogóle – próżno szukać na pozostałych kartach utworu.
Można zastanawiać się nad źródłami owej nikłej obecności zagadnienia, które było historycznie ważne i dodatkowo komplikowało podziały klasowe oraz rozwój narodowej tożsamości. Ale zauważmy, że Żeromski mało uwagi poświęca w swej ostatniej powieści nie tylko Żydom, ale także Ukraińcom, Białorusinom i innym mniejszościom, z których również utkana była struktura wieloetnicznego społeczeństwa w międzywojennej Polsce. Pod tym względem widać znaczny kontrast między tym, jak opisuje Żeromski ojczyznę, a drobiazgowym i sugestywnym przedstawieniem konfliktów etnicznych w przedrewolucyjnym Baku w pierwszej części książki. Gdy tylko młody Baryka przekracza granicę, problemy narodowościowe niejako zanikają, a na pierwszy plan wychodzą podziały społeczno-ekonomiczne i ideowe. Czy to przypadek, czy też skutek przeświadczenia autora, że kluczowa dla wyjścia odradzającej się Polski z „przedwiośnia” jest właśnie zmiana stosunków społecznych, w których grupami poszkodowanymi są mieszkańcy ziem polskich, wywodzący się z różnych nacji, a nie tylko rdzenni Polacy? Fragment, który stał się punktem wyjścia do oskarżeń o antysemityzm, może właśnie skłaniać do powyższej interpretacji.
Problemy bez (ostatecznego) rozwiązania
Co innego jednak zdaje się widzieć pani Szybowicz. I okazuje się, że nie jest w tym odosobniona. W jej artykule czytamy mocne słowa: „Najbardziej skandaliczną niekonsekwencją »Przedwiośnia«, przenikliwej powieści społecznej, jest sposób przedstawiania Żydów. Pisały już o tym Bożena Umińska i Maria Janion. Żydowska nędza nie została przez Żeromskiego zanalizowana, a przedstawiona jako fenomen zagadkowy i odrażający. Żydzi roją się i wiodą pasożytniczy żywot jak robactwo, są karykaturami ludzkich postaci. Zarazem najmizerniejsi i wszechpotężni w razie rewolucji mogą przejąć władzę. Dla Żydów nie ma miejsca w Polsce Baryki, Gajowca, Żeromskiego. Nie pomoże żadna reforma, żaden przeskok do szklanych domów. Kwestia żydowska domaga się rozwiązania i nie znajduje go. Trudno nie spytać za Umińską, czy krok dalej autor przychyliłby się do rozwiązania ostatecznego. Czytelnik Sowy dodatkowo zaduma się nad ironią faktu, że podczas gdy Żeromski każe Baryce na przedwiośniu państwowości obawiać się żydowskiego zamachu stanu, w rzeczywistości odzyskanie niepodległości uczczono w Polsce pogromami”.
Pomińmy trącące przesadą spekulacje o gotowości Żeromskiego do poparcia „ostatecznego rozwiązania”, co jest, znając życiorys pisarza, zarzutem tak głęboko niesprawiedliwym, że aż bolesnym, niezależnie od tego, czy uznamy, że prywatnie i jako pisarz żywił on, podobnie do wielu mu współczesnych, antysemickie uprzedzenia. Z pewnością widział on problematyczność kwestii żydowskiej – także w jej wymiarze socjalnym – oraz potencjalne konsekwencje tego stanu rzeczy, ale nie ma podstaw, by posądzać go o pokrewieństwo z najciemniejszymi koncepcjami, jakie wówczas istniały w owej sprawie. Przypięcie łatki antysemity, i to w tak ostrej postaci, raczej zamyka dyskusję z autorem i jego dziełem, zamiast otwierać ją na rozważania, skąd mogły się wziąć zilustrowane na kartach powieści niepokoje w tejże drażliwej kwestii.
Trzeba zastrzec, iż to, co prezentował Żeromski, było jednak czymś zgoła odmiennym od tego, co robili niektórzy inni ludzie pióra, niekiedy również zajmujący zasłużone miejsce w literackim panteonie. Wrzucenie wszystkich do jednego worka z napisem „antysemityzm” nie służy właściwemu, pogłębionemu rozpoznaniu stosunku polskiej inteligencji, także literackiej, do kwestii żydowskiej.
Baryka – nie Żeromski
W zacytowanych wyżej słowach Szybowicz uderza jeszcze jedna rzecz, która wydaje się ciążyć na odczytaniu całego dzieła Żeromskiego – tego i innych. Mianowicie zachodzi tu nieuprawnione utożsamianie odczuć, myśli i postaw bohatera z poglądami samego autora. Istotnie, na kartach powieści są fragmenty, w których Barykę napawa lękiem wizja potencjalnego przejęcia władzy przez żydowską część społeczeństwa, która jawi mu się jako tożsamościowo i społecznie wykorzeniona, a co za tym idzie – mająca predylekcje raczej do destrukcji aniżeli do budowania lepszej Polski. Warto jednak zauważyć, że ów lęk Baryka odnosił do wszelkich zmarginalizowanych grup społecznych. Dla przykładu podczas swego wystąpienia w trakcie komunistycznego wiecu bohater mówi: „Jeżeli tutejsza klasa robotnicza przeżarta jest nędzą i chorobami, jeśli ta klasa jest pozbawiona kultury, to jakimże sposobem i prawem ta właśnie klasa może rwać się do roli odrodzicielki tutejszego społeczeństwa? Takich argumentów nie należy używać. Należy raczej schować te fakty na dno, na sam spód dowodzeń, gdyż jest to właściwie argument przeciwko racjonalności uroszczeń komunizmu. Klasa przeżarta nędzą i chorobami może być tylko obiektem czyjejś akcji dobroczynnej, lecz w żadnym razie nie czynnikiem odradzającym. Chory dotknięty klęską braku kultury nie może przecie ani sam siebie, ani nikogo innego skutecznie leczyć. Tego chorego musi leczyć ktoś świadomy – lekarz”.
Gdyby pochylić się nad owym cytatem z równą surowością (i skłonnością do stawianiu równości między słowami Baryki a poglądami autora), co robią niektórzy wobec fragmentów dotyczących Żydów, można by uznać, że Żeromski to w istocie reakcjonista, przeciwny emancypacji robotników, a może wręcz pogardzający nimi i widzący dla nich ratunek jedynie w charytatywie lub leczeniu ich społecznych bolączek przez światłe elity. Tymczasem wiadomo przecież, że stosunek pisarza do tych spraw był o wiele mniej jednoznaczny, a jego serce było wyraźnie po stronie oddolnego, samorządnego organizowania się ludu (przy dostrzeżeniu jednoczesnej potrzeby budowania sprawnych instytucji państwowych).
Również w nastawieniu Baryki podczas przechadzki po żydowskiej dzielnicy widać znamiona odrazy wobec tego, co tam ujrzał, ale nie oznacza to automatycznie, że ten sam stosunek do przedstawionego obrazu miał Żeromski. Główny bohater powieści znajduje się w fazie światopoglądowego dojrzewania, jego przemyślenia pełne są punktów zwrotnych i emocjonalnych uniesień pod wpływem tego, co widzi dookoła. Nawet w tak zasadniczej dla powieści kwestii jak ta, czy iść z ludem na barykady, czy mrówczą pracą budować instytucje wzorem Gajowca, Baryka nie ma do końca wyrobionego zdania. Już choćby to świadczy, że trudno widzieć w nim wzorzec osobowy, przy pomocy którego autor chciał przekonywać czytelników do własnego spojrzenia na rzeczywistość. Wręcz przeciwnie, Żeromski zdaje się traktować ze sporą rezerwą swych głównych bohaterów, nie ukazując ich jako krystalicznie czystych. Podobnie jest w przypadku Doktora Judyma z „Ludzi bezdomnych”, postaci znacznie mniej labilnej duchowo. On również podejmuje działania naznaczone tyleż poczuciem misji pomocy pokrzywdzonym, co dystansem do nich. I w tym przypadku trudno uznać, że autor utożsamia się z bohaterem, a tym bardziej stawia go za wzór. A przypomnijmy, że na łamach „Ludzi bezdomnych” aż roi się od fragmentów, w których główny bohater spogląda z pogardą na ulice nędzy. Czy idąc tokiem rozumowania niektórych współczesnych „recenzentów”, uznalibyśmy tamtą książkę za emblemat rasizmu społecznego wobec grup defaworyzowanych?
Opisać realistycznie i nie stygmatyzować
Łatwo w taki sposób dojść do absurdu. Ale problem jest o tyle poważny, że odnosi się do dylematu obecnego nie tylko w literaturze pięknej, ale także w publicystyce, świecie nauki czy w debacie publicznej: jak wiernie opisywać warunki życia grup słabszych i wykluczonych, jednocześnie nie konserwując poprzez język ich statusu jako odpychających, budzących złe skojarzenia wśród reszty. Fakt, że opisujemy, niekiedy sięgając po wręcz naturalistyczne środki wyrazu, społeczności głęboko zdegradowane, nie pomijając patologii, które owo wykluczenie rodzi, nie oznacza jednocześnie ani tego, że obwiniamy osoby dotknięte tymi problemami, ani że okazujemy im wzgardę. W tym sensie obrazy ulicy Ciepłej z „Ludzi bezdomnych” czy żydowskiej dzielnicy w „Przedwiośniu” nie muszą same przez się oznaczać negatywnego stosunku ich autora do opisanych grup, a mogą – i tak najpewniej było – wynikać z jego głębokiego poruszenia i poczucia bezsilności wobec upodlenia i degradacji, jakich te zbiorowości doświadczały. Jednocześnie – jeśli przekaz ma formować pewną wrażliwość na określone kwestie – warto problematyzować opisywane zagadnienia i dbać o to, by przedstawienie społecznego upodlenia i wykluczenia szło wyraźnie, choć niekoniecznie na łopatologiczną modłę, z opowiedzeniem się w obronie godności osób, których ono dotyczy. Żeromski wielokrotnie dawał temu wyraz. Być może we fragmencie dotyczącym dzielnicy żydowskiej nieco tego zabrakło.
Na przekór antysemitom
Ze wspomnianego fragmentu można jednak wyłowić znaczenia, które nie tylko pokazują narrację Żeromskiego w łagodniejszym świetle, ale pozwalają na krytyczny wgląd w rzeczywistość dwudziestolecia międzywojennego oraz mogą być wymowne również dziś.
Przedwojenny antysemityzm, zwłaszcza przed nastaniem „ciemnych” pod tym względem lat 30., nie był zasadniczo rodzajem rasizmu socjalnego, wymierzonego w grupy społecznie upośledzone, wykluczone (takiego, jaki dziś pojawia się w pewnych, wcale nie wąskich, kręgach wobec np. bezdomnych czy ludności romskiej). W większym stopniu odnosił się do tych posiadających: zasoby, wpływy, umiejętności, pozycję społeczną i kulturową. Nieraz ów resentyment odnosił się do warstw autentycznie „posiadających”, nieraz zaś towarzyszył konfliktowi wśród warstw niższych w społecznej hierarchii, rywalizujących ze sobą. Niektórzy dzisiejsi mainstreamowi zwolennicy reaktywacji tradycji endeckiej, jak Rafał Ziemkiewicz, dość karkołomnie próbują wybielać ją, powołując się na „poważny problem” natury ekonomicznej: zablokowanie dostępu do niektórych zawodów. Pomijając fakt, że mówienie o tym problemie bywa gołosłowne, a nawet jeśli by on istniał to nie stanowi to żadnego usprawiedliwienia dla getta ławkowego i tym podobnych pomysłów, warto zauważyć, że to, co opisuje na łamach „Przedwiośnia” Żeromski nie idzie w żadnej mierze w sukurs owej narracji, w której Żydzi to grupa zakulisowo trzymająca władzę i kontrolująca zasoby, w tym ekonomiczne. Wręcz przeciwnie – to, o czym czytamy w powieści, pokazuje zgoła odmienny obraz. Wbrew podsycanym przez antysemickie kręgi wyobrażeniom przedstawieni tam ludzie to nie wypasieni burżuje-fabrykanci ciemiężący polskiego robotnika. Ani chciwe liczykrupy na urzędniczych synekurach. Ani drobni rzemieślnicy wygryzający polską ludność na dorobku. Nie są to także robotnicy rywalizujący z polskimi o miejsca pracy w którymś z zakładów.
Czego dowiadujemy się z tego fragmentu „Przedwiośnia”? Ano tego, że w początkach niepodległości było wielu przedstawicieli mniejszości żydowskiej cierpiących potworną nędzę, degradującą ich w wymiarze ekonomicznym, społecznym i zwyczajnie ludzkim. Że żyli oni bez realnych możliwości poprawy swego losu, z pokolenia na pokolenie w warunkach urągających ludzkiej godności, w społecznym bagnie, z którego trudno było się wydostać. Że w przedwojennej Warszawie tworzyły się swoiste enklawy biedy i wykluczenia, a przynależność do mniejszości etnicznej w połączeniu z lichą kondycją ekonomiczną rodziła niebezpieczeństwo gettoizacji. Brak życiowych perspektyw zaś często prowadził do rezygnacji i tworzenia się kultury ubóstwa i bezradności. Wiele podobnych obrazów nędzy można zobaczyć współcześnie. Gdy czytałem Żeromskiego, przypominały mi się warszawskie Szmulki, gdzie przed dwoma laty niejednokrotnie bywałem. Można tam było spotkać choćby przetrawionych alkoholem i innymi społecznymi chorobami ludzi spędzających bezczynnie czas na wystawionych na obskurnym podwórzu krzesłach i pogrążających się w beznadziei. Lepiej udokumentowane i przeanalizowane obserwacje tego typu zjawisk płyną choćby z badań łódzkich socjologów ubóstwa, przeprowadzonych w tamtejszych enklawach biedy. Albo też z zakorzenionych w autobiograficznym doświadczeniu badaniach reprodukcji kultury wykluczenia na obszarach popegeerowskich, zebranych w książce „Błędne koło” Arkadiusza Karwackiego. To tyko pojedyncze przykłady czegoś znacznie szerszego i nie tracącego na aktualności. A może wręcz – patrząc na wzmagający się znów trend skrajnego ubóstwa – ulegającego pogłębieniu.
Żeromski nam współczesny
To, co dostrzegał Żeromski 90 lat temu, w ogólnej wymowie nie odbiega od tego, co można dostrzec w Polsce AD 2013. Choć często wypierane ze świadomości i zamykane w enklawach biedy lub na obszarach peryferyjnych, jednak dotkliwie wyziera z tych dziur w hurraoptymistycznym przekazie o polskiej modernizacji. Po części zostało to już opisane zarówno w formie reportażowej, jak i w ramach badań rodzimych antropologów i socjologów, z których establishment nie wyciąga systemowych wniosków.
Żeromski, także gdy pisze o warszawskich Żydach i nawet gdy w swym opisie nie jest całkiem wolny od uprzedzeń wobec tej zbiorowości, pokazuje nam fragment społecznej historii. Fragment ten nie tylko burzy manichejski obraz rzeczywistości, jaki malowali współcześni mu antysemici, ale także podstawia lustro, w którym możemy dostrzec grzechy naszej III Rzeczpospolitej, mającej jeszcze do odrobienia wiele zadań wobec różnych zmarginalizowanych grup – jeśli chodzi o ich społeczną integrację i włączenie, a także przywrócenie elementarnej godności.