Nie lubimy w Polsce słuchać rzeczywistości. Skłonni do wiary w słowa i gesty, nie doceniamy tego, co może nam ona powiedzieć. A może nam powiedzieć kilka niewygodnych prawd. Od wyszukanej erudycji po rynsztokowy ściek, znajdujemy sposoby na wyparcie tego, co nam mówi.
Niewygodne prawdy nie dochodzą do naszych uszu. Rzeczywistość, którą wypieramy, może nam przypomnieć, iż koniec Polski był dziełem Polaków. To cechy wewnętrzne społeczeństwa polskiego doprowadziły do upadku państwa. Konstrukcja i charakter zbiorowości, a także przymioty jednostek, zadecydowały o końcu na długo przed rozbiorami. Prawdą jest również, iż na liście wewnątrzpolskich przyczyn klasowy egoizm ustępuje jedynie głupocie. Upadek Polski był naturalnym rezultatem upartych destrukcyjnych wyborów polskiej elity: wyboru systemu społecznego, gospodarczego, instytucjonalnego. Wciąż i wciąż osiągając gorsze rezultaty, Pierwsza Rzeczpospolita konsekwentnie ciążyła na dno. Są to kwestie znane, a jednak wolimy karmić się opowieściami o winie garstki zdrajców i łupieżczych sąsiadach, zamiast przyznać, że upadek to logiczna i nieunikniona konsekwencja intelektualnego niemowlęctwa.
Tradycja krytyczna uznaje, że przepracowanie rodzimych wad nie ujmuje godności narodowej, lecz jest zasadniczym obowiązkiem obywatela. Wartość tej wiedzy nie jest bowiem antykwaryczna, a ma zasadnicze znaczenie dla kształtowania się przyszłych losów narodu. Rzeczywistość mówi bowiem, że lekcje z przeszłości są aktualne, a popełniając podobne błędy, jesteśmy na drodze do podobnego końca. Podobieństwo do teraźniejszości nie jest wydumane. Aleksander Świętochowski wykazał w „Genealogii teraźniejszości” żywotność i „teraźniejszość” w latach 30. XX wieku tych samych patologii i bolączek, które doprowadziły do katastrofy Polski w wieku XVIII. Czy lub na ile polski charakter zmienił się od czasu, gdy nad jego brakiem rozwoju lamentował Świętochowski?
Dzisiejszy polski krajobraz skrzy się od artefaktów nowoczesności, a obok tej zewnętrznej powłoki w przekonaniu o nowoczesności zdają się utwierdzać nas twarde fakty. Rosnące PKB, widoczne pozytywne zmiany wielu aspektów społecznej codzienności – wszystkie niezaprzeczalne sukcesy transformacyjnego popeerelowskiego ćwierćwiecza. Do tej pory tego pozytywnego obrazu nie zakłóciło żadne „sprawdzam”. Na ile dzisiejsze zakorzenienie Polski w Zachodzie, w przeciwieństwie np. do losu Ukrainy, podyktowane jest wewnętrznym rozwojem, a na ile szczęśliwym położeniem geograficznym, uruchamiającym szereg procesów, na czele z instytucjonalnym dostosowaniem do integracji z Unią Europejską? Jak będziemy potrafili bez opatrznej pomocy kształtować nasze jutro?
Coraz częstsze ewidentnie samoszkodliwe działania (na przykład polski minister spraw zagranicznych wyzywający niemieckiego polityka od niedouczonych „lewaków”) wprawiają nas w osłupienie lub stają się pożywką dla drwin. W istocie powinny stać się wkładem do pilnej diagnozy obecnego stanu rzeczy. Czy rację może mieć Jan Sowa, w „Fantomowym ciele króla” wskazujący, iż polskie nieracjonalne działania mogą być nieuświadomioną realizacją popędu śmierci? Wiemy na pewno, że żyjemy w kraju, w którym wysoki rangą funkcjonariusz państwowy, z życiorysem zaświadczającym o teoretycznym przygotowaniu do pełnienia swojej funkcji, uporczywie nie uznaje istnienia rzeczywistości.
Wiara w siłę sprawczą własnego wyobrażenia o świecie jest w niemal równie dużym stopniu rozpowszechniona wśród polskich elit różnych odcieni i ma się dobrze w całym społeczeństwie. Dlatego naiwne jest pokładanie nadziei w wymianie elit na jeden z istniejących nurtów ideowopolitycznych. Nie istnieje w Polsce bowiem żaden silny nurt zapewniający społeczny rozwój. Andrzej Zybała zebrał w swojej ostatniej książce „Polski umysł na rozdrożu” esencję polskiej kultury umysłowej. Wnioski: króluje myślowe, poznawcze lenistwo, brak jest nawyków krytycznej analizy. Bez ewolucji w polskim systemie społecznym i wypracowania choćby aspirujących alternatyw trwamy w klinczu, w którym proeuropejski technokratyzm wzmacnia tylko populistyczną radykalizację. Chociaż zagrożenie (nieświadomie) antyeuropejskiego kierunku polityki zagranicznej jest stworzone przez jedno środowisko elit politycznych, to brak modernizacji cechuje wszystkie środowiska. Nie została wypracowana żadna „metoda” dobrego myślenia o sprawach publicznych, która chroniłaby nas przed popadnięciem w inne pułapki nierzeczywistości.
Nowy sposób myślenia o sprawach społecznych, oparty na więcej niż deklaratywnej wierze w godność i wartość obywatela w procesie budowy społeczeństwa i państwa – jest konieczny, ale czy możliwy? O ten nowy sposób dopomina się wiele niszowych środowisk, od lewicowych sygnatariuszy „Listu”, przez umiarkowane centrum (Kongres Obywatelski), po proinstytucjonalną prawicę (Klub Jagielloński). Bez godności obywateli nie zbudujemy republiki zdolnej do rozwoju. Niestety, nie są to dobre czasy dla godności, a zły przykład płynie z góry.
Społeczne mechanizmy napiętnowania są silniejsze niż kiedykolwiek, a Internet zdaje się intensyfikować uzależnienie od upokarzania. Dehumanizacja w różnych obliczach staje się standardem. Reakcja polskich opiniotwórców jest symptomatyczna. Manichejski konflikt wyjaławia umysłowo, a jednoczenie się wobec „wroga” zaciera podziały, równając do poziomu „swojego” najniższego wspólnego mianownika. Stawia to nas w trudnej sytuacji, gdy z już niskiego pułapu polskie zasoby umysłowe raźno szorują w dół.
Poziom wypowiedzi ludzi tworzących sferę publiczną systematycznie się obniża. Niski poziom nie ma na celu „nazywania rzeczy po imieniu”, krytycznego zmazywania samozadowolenia. Niebojąca się status quo, przemyślana krytyka niedomagań rzeczywistości byłaby przecież konieczna. Taki poziom wynika jednak z czego innego: z potrzeby celowego spłaszczania przekazu. Normą stała się autocenzura wypowiedzi, stosowana celem wyeliminowania z niej niuansów, złożoności, półcieni – słowem: rozumu. Udawanie idioty wchodzi w krew i staje się normą. Belki TVP Info i sondy wPolityce powoli przestają szokować. Ten specyficzny, prowadzący odbiorcę ton przejmuje też druga strona – wybrane artykuły strony „opozycyjnej” w podobny sposób kształtują swoich „konsumentów”. Dehumanizacja i szczucie, oto coraz częstszy posmak życia w sferze wspólnej obywateli, także za sprawą opiniotwóczych elit.
Działanie wbrew polskiej racji stanu staje się usankcjonowaną normą, dzięki przybraniu różnych masek, pod jakimi występuje głupota. Minister spraw zagranicznych Waszczykowski przejął publicystyczny ton i prowadzi politykę wiary we własne słowa. Przesada przestaje być przesadą, niepostrzeżenie znika cudzysłów, a udający szaleńca staje się szaleńcem.
Brak wyczucia własnego interesu, odejście od rzeczywistości. Skutkiem dla narodów jest najpierw ciąg błędów, a później zawężające się pole gry. Coraz mniejsza ilość dobrych wyjść, coraz mniejsza ilość jakichkolwiek wyjść. Może to trwać pokolenia, a może tylko dekady, ale koniec jest jeden. Na końcu tej drogi nie znajdują się ani niskie standardy, ani podzielone społeczeństwo, lecz śmierć Rzeczpospolitej.
Krzysztof Mroczkowski