To jest książka, którą już dawno ktoś powinien napisać. Nie reportaż z „prawdziwego życia oddziału”, nie raport naukowy z przypisami na temat warunków pracy w służbie zdrowia. To prawdziwa historia zawodu pielęgniarskiego, widzianego oczami kobiety, która była, jest i zamierza pozostać pielęgniarką. Ale nie jest to jednocześnie historia indywidualna. Nie dowiemy się, jakiej muzyki słucha Weronika Nawara, co lubi jeść i w którym roku skończyła studia. Nie wiemy tego, bo nie stawia się ona w roli głównej bohaterki swojej książki „W czepku urodzone”. Oddaje za to miejsce wszystkim pielęgniarkom i pielęgniarzom, z jakimi zetknęła się na swej drodze. Ta książka to niesłychanie konkretny wielogłos. Podczas lektury nietrudno o łzy.
Nawara podeszła do wielowątkowego tematu pracy pielęgniarskiej właściwie najszerzej, jak się dało. Opisuje edukację, pracę na różnego typu oddziałach, brak czasu wolnego, wołającą o pomstę do nieba kwestię niskich zarobków. Opowiada o kontaktach z lekarzami, rodzinami pacjentów i – czasem niełatwych – z samymi pacjentami. Nie pomija kwestii konfliktów między pielęgniarkami, mobbingu i emigracji za pracą do Niemiec czy Irlandii. Przytaczane przez nią historie oparte są na najwiarygodniejszym ze źródeł – na opowieściach samych osób wykonujących zawód pielęgniarki czy ratowniczki medycznej. To krótkie opowieści, czasem jedna strona książki, czasem nawet kilka zdań, bez tła, zaplecza, a nawet imienia osoby wypowiadającej się – dowiadujemy się tylko, od ilu lat pracuje ona i na jakim z grubsza oddziale, np. „pielęgniarka z trzydziestoletnim stażem na internie”. Dlaczego książka jest tak skonstruowana? Myślę, że to bardzo dobry zamysł, który pozwala zauważyć, jak bardzo problemy z zarobkami, pracą na wiele etatów i przemęczeniem są w tym środowisku powszechne.
Za pomocą takiego wielogłosu Nawara przechodzi przez wszystkie tematy, które dotyczą lub mogą dotyczyć jej pracy. Czasem przedstawia kilka spojrzeń na daną kwestię lub głosy wzajemnie się wykluczające, co tylko dodaje opowieści wiarygodności. Rozmawia też na temat pracy pielęgniarskiej z lekarzami, którzy niestety potwierdzają funkcjonujący w społeczeństwie stereotyp feudalnych stosunków w szpitalach. Przepytywany przez nią lekarz „oczywiście docenia ciężką pracę pielęgniarek”, ale, indagowany, nawet nie wie, ile lat trwają ich studia i czy mogą one robić specjalizację (tak, mogą).
O czym opowiadają bohaterki i bohaterowie książki? Narracja toczy się kilkoma torami, ale można wskazać główne dwa motywy – skandalicznie niskie płace, których konsekwencją jest wielozatrudnienie (praca w kilku miejscach, zazwyczaj trzech, to dla pielęgniarek właściwie chleb powszedni) i bardzo wysoki poziom przepracowania oraz odpowiedzialności – bohaterki opowiadają o czterdziestogodzinnych dyżurach bez snu, bo „nie wypada spać, bo ktoś będzie gadał”, o przemieszczaniu się z pracy do pracy, o nieudanych małżeństwach, problemach ze zdrowiem (zazwyczaj z kręgosłupem, od przewracania i podnoszenia chorych), nerwach i stresie, czy podało się dobry lek, nie pomyliło godziny, o niczym nie zapomniało. Bardzo wiele z nich podkreśla, że pielęgniarka i pielęgniarz muszą naprawdę dużo umieć, często właściwie tyle, co lekarz. Że nie tylko przynoszą baseny i zmieniają pościel. I każda z nich, jak i sama Nawara, rozprawia się z obiegowym mitem o piciu kawy w kantorku. Jeśli pielęgniarka siedzi, to dlatego, że nowoczesne metody zarządzania oddziałem wymagają od niej wprowadzania danych pacjenta nie tylko ręcznie do książki/zeszytu, ale także do komputera. Kawę pije zimną lub wcale. Często przez siedem godzin dyżuru nie ma czasu odpakować kanapki czy iść do toalety. Bohaterki Nawary dosadnie o tym opowiadają: „Twoja energia, twoja siła i twój głód też jest ważny w pracy. Nie można się poświęcić bez reszty, codziennie nie pić, nie jeść, bo pacjent, pacjent, pacjent. Zawsze jest coś do zrobienia”, „I to mówienie, że pielęgniarki śpią… Przez czterdzieści lat się z tym nie spotkałam. Robi się obchody co godzinę. Jak słyszę, że pacjenci opowiadają, jak pielęgniarki chrapią, to mnie szlag trafia. Zresztą o pielęgniarkach już słyszałam wszystko: że biorą łapówki, okradają pacjentów, wyrzucają z kroplówki do śmieci, nie podają leków”. Inna pielęgniarka opowiada: „Przysługuje mi niby pół godziny przerwy, ale to tylko teoria. Wychodzę z oddziału, jak muszę zanieść krew do badań, ale żeby iść do bufetu coś sobie zjeść – odpada. Muszę być na oddziale, bo u mnie najważniejszy jest pacjent, wiec lepiej, jak go nakarmimy, podamy mu leki. Wtedy siadam przy komputerze te leki odhaczyć i napisać raporty, i staram się zjeść. Ale to nigdy nie jest jedzone w spokoju, bo ciągle trzeba wstawać, odchodzić”.
Autorka nie poprzestaje na osobistych historiach i plotkach z oddziałów, lecz próbuje badać kwestię pracy w służbie zdrowia systemowo. Cytuje raport GUS, zgodnie z którym pielęgniarki znajdują się na liście najmniej zarabiających specjalistów, z pensją niecałe 3000 zł netto. Pisze o tym, że początkująca pielęgniarka zarabia od 1600 do 2500 zł netto. Wspomina o strajkach i zżyma się na tzw. zembalowe, podwyżkę wynegocjowaną przez środowisko pielęgniarskie w 2015 r. z ówczesnym ministrem zdrowia Marianem Zembalą. Zembalowe okazało się wielkim kłamstwem, o czym wspomina wiele rozmówczyń Nawary. Dodatek ten miał być wypłacany w transzach i docelowo w 2019 r. podwyżki miały dzięki niemu łącznie sięgnąć 1600 zł brutto w porównaniu do kwot z maja 2015 r., czyli sprzed rozpoczęcia negocjacji. Kwoty podwyżki 1600 zł brutto użyła zresztą „Gazeta Wyborcza” na swojej skandalicznej okładce z zeszłego tygodnia. Tylko że po dokładnym przeliczeniu ostateczna kwota ma wynosić ok. 700 zł na rękę, a szpitale wprowadzają ją w różnym tempie i używają różnych kruczków, by zembalowe ominąć, m.in. uznają, że część dodatków już uzyskiwanych przez daną pielęgniarkę może się do niego wliczać. Jedna z rozmówczyń opowiada, jak zadzwoniła do niej matka, która usłyszała z telewizji, że córka dostanie dodatkowo 1600 zł. Była pewna, że w takim razie przestanie pracować na kilka etatów. „Mamo, ja to w telewizji dostałam” – odpowiedziała zrezygnowana pielęgniarka.
Poruszające są tez fragmenty na temat niszczącego wpływu pracy na tyle etatów na codzienność rodzin. Pielęgniarka opowiada: „Czasem odreagowujemy stres na własnej rodzinie. Przychodzimy do domu, jesteśmy tak mocno nabuzowane od środka, że wystarczy jedna iskra do awantury […]. Najczęściej w ogóle się nie odzywam, burczę coś pod nosem albo się odcinam zupełnie. Siadam gdzieś i czytam. Coraz częściej tak robię, więc to źle wróży. Czasami słyszę »bardzo się zmieniłaś«. Stres powoduje, że człowiek się robi złośliwy, ciągle mu coś przeszkadza”. Inna nazywa to wprost: „Jeśli któraś mówi, że oddziela dom od pracy, to kłamie”. Pielęgniarka pracująca na dwóch etatach wspomina: „Kiedy ostatnio poszłam gdzieś zaraz po pracy? Nie przypominam sobie w ogóle, żebym ostatnio gdzieś była poza pracą! Po pracy to ja idę do domu. Raz byłam na pizzy z koleżankami, ale to było dawno”. „Dla dziecka to niedobre, widzieć mamę tak zmęczoną” – opowiada pielęgniarka ze stażem trzydziestu lat w zawodzie. – „Dziś córka jest dorosła i mówi: »To było bardzo złe i nie chcę tego pamiętać«”.
„W czepku urodzone” to bardzo smutna książka, na sporej próbie reprezentatywnej pokazująca, jak są traktowane i w jakich warunkach pracują osoby, bez których przecież nie można wyobrazić sobie sprawnie funkcjonującego społeczeństwa. Pielęgniarki mówią o potrzebie docenienia ich pracy nie tylko na płaszczyźnie finansowej, ale także godnościowej. Dużo tutaj gorzkich słów, ale wiele również ciepłych wspomnień na temat kontaktów z pacjentami i ich rodzinami. Mało o sztucznie pompowanym micie „powołania do zawodu”, wiele za to o poczuciu, że są odpowiedzialne za czyjeś życie, a pacjent jest najważniejszy i są na oddziale dla niego. Wiele o pokonywaniu własnego ciała, o leceniu z nóg, o liczeniu niemal przez sen, o przykrych słowach, które się usłyszało. Dominuje jednak ciepło – nie to objawiające się sztucznymi uśmiechami i słodkim głosem, ale wewnętrzne. Ciepło, którego konsekwencją jest siła, pozwalająca być na nogach dwadzieścia cztery godziny na dobę, zmieniać pampersy, smarować odleżyny, zmieniać opatrunki i asystować przy śmierci.
Spędziłam w życiu wiele czasu na oddziałach szpitalnych różnych specjalizacji. Pielęgniarki były różne, czasem uprzejme, czasem szorstkie. Zdarzało się, że ktoś wyrzucił mnie za drzwi gabinetu, gdy usiłowałam o coś zapytać, ale dwa lata temu położna bardzo przejęła się tym, że, pomimo bólu, nie dzwonię po pomoc, i sama prawie ze łzami w oczach dopytywała się: „Ale dlaczego pani płacze?”. Dominują w tym zawodzie na pewno osoby uprzejme, dobrze zorganizowane, a przy tym tytanki pracy. Zawsze podziwiałam wybór, którego dokonały. Szorstkość może zaś wynikać z przemęczenia, o czym mówią same rozmówczynie Weroniki Nawary – że pielęgniarka, która nieprzyjemnie odburknęła pacjentowi, też się tym potem całymi dniami „truje”, bo wie, że pozostawiła mu obraz służby zdrowia, którego nie chciała. A chce mu pozostawić obraz pozytywny, o czym sama autorka pisze we wstępie do książki: „Jesteśmy zazwyczaj pierwszymi osobami, z którymi masz kontakt, kiedy przychodzisz do placówki zdrowia. To my przyjmujemy do szpitala, izby przyjęć, przychodni. To my jesteśmy z tobą całe dnie i noce. Jesteśmy, kiedy ból nie pozwala ci zasnąć. Jesteśmy, kiedy tęsknisz za domem. Jesteśmy, kiedy czekasz na decydującą diagnozę, zabieg czy badania. Podajemy ci leki zlecone przez lekarzy. Słuchamy o dolegliwościach, staramy się żartować, rozmawiamy o pogodzie. […] To my biegniemy z zespołem reanimacyjnym. Jesteśmy z tobą, kiedy się rodzisz i kiedy umierasz”.
Warto przeczytać tę książkę. Co więcej – sądzę, że ktoś powinien napisać kolejne części, o innych zawodach, które bagatelizujemy, tzw. opartych na „powołaniu” (ale nie tylko o nich!). Zastanawiam się też, jak w ferworze kilku prac i w wirze dyżurów Nawara znalazła w ogóle czas na napisanie takiej książki. Tym bardziej ją podziwiam.
Magdalena Okraska
Weronika Nawara, W czepku urodzone. O niewidzialnych bohaterkach szpitalnych korytarzy, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2019.