Witajcie w świecie nowych nierówności

·

Witajcie w świecie nowych nierówności

·

Historia pokazuje, że wielkie epidemie tworzyły bardziej równe społeczeństwa. Tym razem może być jednak inaczej. W zaawansowanej technologicznie cywilizacji ludzkość jest w stanie stosunkowo szybko wypracować strategie walki z epidemią. Zidentyfikowanie nowego wirusa oraz opracowanie testów zajęły parę tygodni. Stworzenie szczepionki zajmie około roku. Rozpoznanie wirusa i odpowiednia diagnoza zakażonych pozwalają ratować setki tysięcy osób. Nawiedzana epidemiami siedemnastowieczna Europa nie miała takiego luksusu, a ludzkość czekała setki lat, zanim opracowano pierwszą szczepionkę. Dżuma, cholera czy czarna ospa nie oszczędzały nikogo, więc paradoksalnie świat epidemii kiedyś był bardziej egalitarny niż dziś, gdy mimo wyraźnego postępu medycyny nie każdy jest równy w oczach koronawirusa. Nie każdy może pozwolić sobie na dystansowanie społeczne i zamknięcie się w domu. Wielu osób na to nie stać. Podobnie rzecz ma się z szansą na przeżycie w przypadku zarażenia. Wirus jest bardziej śmiertelny dla osób starszych i przewlekle chorych.

Z jednej strony koronawirus tworzy zatem całkowicie nowe nierówności – np. między pracownikami zatrudnionymi w różnych sektorach gospodarki. Informatyk, menedżer czy inżynier mogą wręcz zyskać na epidemii. Pracownicy umysłowi mogą wykonywać swoją pracę z domu, a zamknięcie gospodarki zwiększa popyt na oferowane przez nich usługi. Barman, pracownik fizyczny czy kasjerka – na pewno stracą. W najlepszym wypadku otrzymają świadczenie postojowe. W najgorszym zostaną zwolnieni z pracy. Z drugiej strony, epidemia napędzana jest przez już istniejące nierówności. Bardziej prawdopodobne jest, że na koronawirusa umrze niezamożny przedstawiciel klasy robotniczej niż bogaty pracownik dużej korporacji. Znajdujemy się w rzeczywistości, w której znane nam procesy i zjawiska występują w nowej odsłonie. Paradoksalnie, trafnie opisał to prezenter amerykańskiej stacji telewizyjnej CNN, Anderson Cooper, mówiąc: „Sytuacja jak ta uwydatnia istniejące problemy społeczne, z których wcześniej ludzie nie zdawali sobie sprawy. Nagle zauważasz to wszystko. Epidemia jest jak rentgen”. Większość z nas zaczyna dostrzegać, że społeczeństwo ponowoczesne jest społeczeństwem potężnych nierówności. Między rokiem 1980 i 2018 najbogatszy 1% globalnej populacji przechwycił łącznie aż 27% wzrostu dochodów na całym świecie. Równolegle na uboższe 50% przypadło wyłącznie 12%.

Do wielu osób bardziej przemawiają opowieści niż suche liczby. W połowie epidemii media obiegła informacja o setkach tysięcy mieszkańców Nowego Jorku, w szczególności tych z najbogatszych dzielnic, którzy nagle wyjechali z miasta. Wyliczenia wskazują na około 420 000 osób, czyli 5% całkowitej populacji miasta. W dzielnicach takich jak Upper East Side, West Village, SoHo i Brooklyn Heights, liczba mieszkańców spadła o 40 procent lub więcej, podczas gdy reszta miasta doświadczyła stosunkowo skromnych zmian. Najbogatsi w prosty sposób ominęli zagrożenie: uciekli przed nim w świat luksusu, który dla większości ludzi jest niedostępny. Jakie kierunki obierali? Wiele z nich wyjechało do swoich domków letniskowych na wsi lub za granicą. Część mogła wybrać również droższą opcję. Przykład? Le Bijou, szwajcarska marka hoteli, oferowała luksusowe apartamenty na czas kwarantanny, w których koszt wliczone były liczne usługi zdrowotne, w tym m.in. test na koronawirusa czy stała opieka pielęgniarska. Pobyt w takim hotelu kosztował między 800 a 2000 dolarów za jedną noc. Metaforycznie hotele takie można porównać do bunkrów budowanych na wypadek poważnego konfliktu nuklearnego. Z tą różnicą, że dostępne są one wyłącznie dla wąskiego grona osób, które zapłacą za pobyt w nich odpowiednią kwotę.

Warto zatem przyjrzeć się temu nowemu-staremu światu. Nie brakuje w nim historii, które nawiedzają nas ponownie. To z pewnością świat, w którym kapitał nadal jest skonfliktowany z pracą. Na początku epidemii biznes skutecznie zachęcił rządy państw do wypłaty gigantycznej pomocy finansowej, równolegle skazując pracowników na zwolnienia i niskie pensje. Trudno nie widzieć w tym pewnych analogii z kryzysem finansowym z 2008 roku, kiedy banki mogły liczyć na potężne wsparcie finansowe państwa, a zadłużeni obywatele zostali zostawieni sami sobie. W najbliższych latach przekonamy się również o tym, w jaki sposób epidemia wpłynie na globalne nierówności. Nic nie jest przesądzone. Procesem historycznym nie kieruje żadna autonomiczna siła, lecz ludzie. Wiele zależy zatem od mobilizacji społecznej, która może postawić opór kapitałowi i budować sojusz w obronie świata pracy.

Historia zatacza koło? Niekoniecznie

Austriacki historyk gospodarczy Walter Scheidel w swojej książce „The Great Leveler” dowodzi, że epidemia czarnej śmierci z 1300 r. była wielkim niwelatorem nierówności. W jaki sposób redukcja światowej populacji o ponad połowę mogła stworzyć dużo bardziej egalitarne społeczeństwo? Główną przyczyną takiego obrotu spraw był wysoki spadek podaży siły roboczej. Pracujący na roli chłopi zostali zdziesiątkowani przez śmiertelnego wirusa. Nowe warunki zmusiły właścicieli ziemskich do ograniczenia własnych zysków, które przeznaczano na wyższe wynagrodzenia dla chłopstwa. Sytuacja pracowników najemnych uległa zmianie. Na wiele lat zapanowała względna równowaga między pracą i kapitałem. Autor dowodzi jednak, że taki stan nie utrzymał się zbyt długo. Z biegiem czasu przyrost naturalny zagwarantował wzrost populacji, a klasa posiadaczy znalazła nowe sposoby na zwiększenie swoich majątków i ograniczanie siły przetargowej pracowników.

Scheidel wskazuje, że poza epidemiami istnieją trzy inne wydarzenia, które mogą łagodzić poziom nierówności. To wojny, rewolucje społeczne oraz upadki państwa. Razem określane są mianem czterech jeźdźców apokalipsy. Jak dowodzi, nigdy w historii nie doszło do sytuacji, w której nierówności zmniejszyły się w warunkach pokoju. Zawsze procesowi temu towarzyszyły konflikty społeczne i zniszczenia, prowadzące wspólnie do poważnych zmian w społeczeństwie. Za przykład posłużyć mogą dwie wojny światowe. Fizyczne zniszczenia dokonane przez zbrojne inwazje wojsk, konfiskaty majątku, inflacja czy centralne sterowanie gospodarkami doprowadziły do redystrybucji majątków i zachwiania pozycją ówczesnych elit. Wydarzenia te były również katalizatorem zmian politycznych, które wywarły trwały wpływ na krajobraz gospodarczy, doprowadzając do powstania nowoczesnych państw opiekuńczych, silnych związków zawodowych oraz progresywnych systemów podatkowych.

Wnioski Scheidela podzielają również inni historycy gospodarki. Epidemie powszechnie uznawane są za wielki niwelator nierówności. To nie tylko epidemia czarnej śmierci, ale także inne choroby zakaźne, które nawiedzały świat regularnie przez setki lat. Szalejąca w XVII wieku dżuma zdziesiątkowała mieszkańców Londynu, nie oszczędzając zupełnie nikogo – ani arystokratów, ani prostych rzemieślników. W XIX wieku cholera doprowadziła do śmierci 40 milionów mieszkańców Indii. W Europie i Ameryce Północnej bilans ofiar wyniósł ponad 100 tys. osób. Kiedyś epidemie uznawano za kary boskie i zwalczano je, stosując dość specyficzne metody. W XVII wieku, podczas trwania epidemii dżumy władze Krakowa zalecały na wirusa mieszkańcom palenie ziołowymi kadzidłami w pokoju czy regularne śpiewanie. Brak wiedzy medycznej zrównywał ludzi w walce z epidemią. W tamtych czasach wskaźniki przewidywanej długości trwania życia były podobne wśród różnych grup społecznych.

Wiele jednak zaczęło zmieniać się w okolicach połowy XVIII wieku pod wpływem rozwoju nauk medycznych. Na popularności zyskała wariolizacja, czyli prewencyjne zarażanie wirusem. Lekarze przenosili wydzielinę ropną z lekko chorych osób na osoby zdrowe, najczęściej dotyczyło to dzieci. Wariolizacja była pierwowzorem dzisiejszych szczepień. W tamtym okresie długość trwania życia zaczęła rosnąć, ale głównie wśród arystokracji i bogatego mieszczaństwa. Epidemie nadal dziesiątkowały uboższe wsie i małe miasta.

Wirus nierówności

Świat zmienił się od tamtego czasu. Jeszcze bardziej wzrosły różnice w długości trwania życia pomiędzy ludźmi, a rozwój medycyny niesamowicie przyśpieszył. Współcześnie różnice w śmiertelności w czasie epidemii napędzane są głównie przez nierówny dostęp do środków bezpieczeństwa. Nie chodzi tu tylko o szczepionki – w końcu na te poczekamy jeszcze przynajmniej rok – lecz nawet o tak prowizoryczne zasoby jak lekarstwa wirusowe, czysta woda czy podstawowa wiedza dotycząca zagrożenia. Do tego większe znaczenie mają czynniki predysponujące do ciężkiego przejścia zarażenia, czyli choroby współistniejące, otyłość czy niska odporność.

Epidemie chorób zakaźnych, będące w przeszłości wielkimi niwelatorami nierówności społecznych, współcześnie stanowią zupełnie nowe wyzwanie. Zasady gry zmieniły się diametralnie. Dziś nieraz dużo większym zagrożeniem niż sam wirus jest świat nierównych szans, w którym przychodzi nam z nim walczyć. Przyglądając się statystykom zgonów spowodowanych koronawirusem, łatwo zauważymy, że tylko trzy kraje – Stany Zjednoczone, Brazylia i Meksyk – odpowiadają za prawie połowę z nich (46%), mimo że żyje w nich tylko 8,6% światowej populacji. W Europie sytuacja jest podobna. Za prawie 60% zgonów odpowiadają Włochy, Hiszpania oraz Wielka Brytania, które zamieszkuje 38% wszystkich Europejczyków. Z czego wynikają aż tak duże dysproporcje pomiędzy państwami? Dlaczego jedne kraje przechodzą epidemie względnie łagodnie, a w innych mamy do czynienia z eksplozją zarażeń i zgonów?

Przyczyny są dwie: nierówności oraz polityka. Według danych Banku Światowego wskaźnik Giniego wynosi odpowiednio 41,4 w Stanach Zjednoczonych, 53,5 w Brazylii oraz 45,9 w Meksyku. Co to oznacza? Wskaźnik Giniego to najpopularniejsza miara nierówności dochodowych, którą intepretować powinno się w następujący sposób: w 100-punktowej skali wartość 100 oznacza sytuację, w której jedna osoba kontroluje cały dochód w państwie. Wartość 0 równa jest równemu rozkładowi dochodów w społeczeństwie. Stany Zjednoczone są najbardziej nierównym państwem wśród krajów wysoko rozwiniętych, a Meksyk i Brazylia to najmniej egalitarne kraje świata. To tam epidemia koronawirusa trafiła na podatny grunt.

Dwoje brytyjskich epidemiologów, Richard Wilkinson oraz Kate Pickett w swojej głośnej książce „The Spirit Level: Why More Equal Societies Always Do Better” (polskie wydanie pt. „Duch równości”) próbuje dowieść, że w nierównych społeczeństwach z reguły wszystkim żyje się gorzej. Autorzy krytykują bogate państwa, które zamiast skupić się na zmniejszeniu dysproporcji w społeczeństwie, zbyt mocno fetyszyzują wzrost gospodarczy. Pickett i Wilkinson przedstawiają w książce liczne dowody na to, że nierówności społeczne prowadzą do wyższych wskaźników przestępczości, ciąż wśród nastolatek, otyłości i uzależnień, ale też do spadku zaufania społecznego i większej degradacji środowiska naturalnego. W świecie wysokich nierówności występują wysokie różnice między ludźmi na przykład w zakresie długości trwania życia. Wiele z przedstawionych przez autorów dowodów dotyczy właśnie Stanów Zjednoczonych. Dlaczego badania Wilkinsona i Pickett są ważne? Ponieważ pokazują, że wysokie nierówności mogą sprzyjać rozprzestrzenianiu się chorób zakaźnych.

Ostatecznie bowiem w czasie epidemii to zorganizowanie świata według pewnych reguł porządku społecznego decyduje o życiu i śmierci. Wirus zabija, ale o tym, kogo konkretnie, decydują nierówności społeczne. Wyraźnie dowodzą tego szczegółowe statystyki dotyczące zgonów. W Wielkiej Brytanii osoby czarnoskóre umierają na COVID-19 aż cztery razy częściej niż biali. Podobna nierówność występuje w Stanach Zjednoczonych. Według wyliczeń APM Research Lab epidemię koronawirusa przeżyłoby około 16 tys. Afroamerykanów więcej, gdyby umierali na wirusa tak często jak osoby białe. Takich analiz jest wiele i wszystkie dowodzą, że w oczach koronawirusa ludzie nie są równi. W Brazylii osoby zamieszkujące tamtejsze dzielnice biedy, zwane fawelami, umierają na COVID-19 około cztery razy częściej niż mieszkańcy bogatszych dzielnic. Z kolei kataloński rząd regionalny opublikował niedawno statystyki, z których wynika, że w Barcelonie śmiertelność spowodowana zarażeniem koronawirusem jest prawie 7-krotnie wyższa w dzielnicach robotniczych niż w bogatszych rejonach miasta.

Tak dużych różnic w zgonach można byłoby uniknąć, gdyby świat przed epidemią był mniej nierównym miejscem. Od dekad w wielu państwach rozwiniętych powiększają się różnice w długości trwania życia między grupami społecznymi. W Stanach Zjednoczonych najbogatszy 1% populacji żyje średnio o około 15 lat dłużej niż najuboższy 1%. Zjawisko to opisał jeden z laureatów nagrody Nobla z ekonomii, Angus Deaton wraz z małżonką Anne Case w wydanej w tym roku książce „Deaths of Despair and The Future of Capitalism”. Deaton i Case wskazują, że w Stanach Zjednoczonych od dekad ludzie „umierają z czystej rozpaczy” (z ang. death of despair), czyli popełniając samobójstwa lub przedawkowując leki opioidowe. Autorzy jako przyczynę tych niepokojących zmian wskazują dysfunkcjonalny system opieki zdrowotnej. W Wielkiej Brytanii pierwszy raz od dekad wzrosła śmiertelność niemowląt, a w wielu ubogich dzielnicach młode kobiety umierają wcześniej niż ich matki. W Hiszpanii kolejne rządy od lat nie radzą sobie z gigantycznym bezrobociem. Brak pracy doskwiera przede wszystkim osobom młodym. Stopa bezrobocia dla osób poniżej 25. roku wynosi aż 31%. Równolegle kryzys strefy euro doprowadził do całkowitej zapaści publicznego systemu ochrony zdrowia. Przyglądając się bliżej przedstawionym zależnościom, łatwo dostrzegamy, że epidemia zdziesiątkowała głównie państwa, które przed jej wybuchem borykały się z bardzo poważnymi problemami społecznymi. To kraje, w których neoliberalizm doprowadził do erozji państwa opiekuńczego, takie jak Wielka Brytania czy Hiszpania. To również państwa, których potęga zbudowana została na systemie segregacji rasowej, jak niewolnicze niegdyś Stany Zjednoczone.

Rządzenie sobą i innymi

W przebiegu epidemii rolę odgrywa jednak nie tylko wyjściowa pozycja społeczeństw, ale również polityka. Posługując się terminologią francuskiego filozofa, Michela Foucault: kiedy wirus atakuje, to władza pozwala ludziom żyć i umierać. W czasie epidemii koronawirusa drastycznie wzrosło znaczenie państw narodowych. Tych samych, których śmierć wieszczono już wielokrotnie, wskazując na prymat globalności nad lokalnością. Państwowa biopolityka przybierała jednak różne formy. Rządy zwykle reagowały zdecydowanie i odpowiedzialnie. Ograniczenie kontaktów społecznych i zamknięcie gospodarki przynosiło zazwyczaj pożądane efekty w postaci wypłaszczenia krzywej zachorowań. Tak się stało w Niemczech, Danii, Polsce czy Czechach. Restrykcje uchroniły setki tysięcy ludzkich istnień. Kosztem zamknięcia ludzi w domach był jednak poważny kryzys gospodarczy. Wobec tego na świecie pojawiły się również inne strategie walki z wirusem, które zbiorczo nazywano liberalnymi. W dużym skrócie mówiąc, liberalne strategie opierały się na przeświadczeniu, że społeczeństwo musi po prostu przechorować epidemię, a wszelkie restrykcje doprowadzą do poważnej zapaści gospodarczej, której koniecznie należy uniknąć. Dość szybko okazało się jednak, że takie myślenie będzie tragiczne w skutkach.

Szczególnie katastrofalne okazało się podejście do epidemii Donalda Trumpa, prezydenta Stanów Zjednoczonych, oraz Jaira Bolsonaro, prezydenta Brazylii. W obu przypadkach złudzenia wygrały z rzeczywistością. Stany Zjednoczone zareagowały na wirusa z opóźnieniem, co prędko okazało się katastrofalne w skutkach. Do dziś mocarstwo zza oceanu pochłonięte jest walką z rosnącą liczbą zakażeń i ofiar. W Brazylii Jair Bolsonaro po raz kolejny dowiódł swojego całkowitego oderwania od realiów. Wcześniej znany był z regularnego odczłowieczania mniejszości LGBT+ oraz rabunkowej gospodarki środowiskowej. Tym razem zamiast na walce z wirusem skupił się na zwalczaniu zwolenników wprowadzania odgórnych restrykcji. W połowie epidemii, 11 kwietnia, Bolsonaro zwolnił urzędującego ministra zdrowia, zwolennika restrykcji, a w jego miejsce zatrudnił zwolennika liberalnej strategii walki z wirusem, czyli utrzymania wszystkiego bez zmian. Efektem był gigantyczny wzrost zarażeń i ofiar. W Brazylii ubogie dzielnice często znajdują się poza jakąkolwiek kontrolą państwową. To tam wirus zbierał największe żniwo.

Decydując się na brak działań podczas trwania epidemii, Bolsonaro i Trump poświęcili na ołtarzu normalności setki tysięcy ludzi. Takie działania najczęściej tłumaczy się ignorancją. Z pewnością negacja dorobku nauki i zwyczajny cynizm nie były w tym przypadku bez znaczenia. Jednak polityką Trumpa i Bolsonaro kierowało coś więcej niż głupota. Idee głoszone przez myślicieli politycznych oraz ekonomistów mają większe znaczenie niż powszechnie się przypuszcza. Całkowita bierność w sytuacji epidemii to również dowód na głęboką wiarę niektórych liderów politycznych w wolny rynek i jego hegemonię nad innymi sferami życia. Wiarę, która nie ma bynajmniej charakteru czysto ideowego, ale również klasowy. Zamknięcie gospodarki rzeczywiście mogło się nie opłacać klasie posiadaczy, której względne bezpieczeństwo zapewniał zgromadzony kapitał oraz liczne przywileje. Cała reszta społeczeństwa posiadała jednak żywotny interes w tym, aby do tego doszło.

Oczywiście postaw podobnych, lecz być może mniej drastycznych w swojej formie, nie zabrakło również w Europie. Skrajnie liberalne strategie radzenia sobie z koronawirusem stały się niechlubnym świadectwem rządów torysów w Wielkiej Brytanii, socjaldemokratów w Szwecji czy koalicji prawicowego rządu we Włoszech. W Szwecji rządowy epidemiolog Anders Tegnell nadal dość mocno popiera kontynuowanie opracowanej przez siebie strategii nabywania odporności zbiorowej, mimo że liczba zgonów na mieszkańca w kraju jest około 10 razy wyższa niż w sąsiedniej Norwegii, a w maju były nawet dni, kiedy śmiertelność była najwyższa na świecie przy uwzględnieniu wielkości populacji. Sytuacja w Europie jest jednak o tyle lepsza, że z jednej strony Europejczycy posiadają silny demokratyczny mandat, który pozwala im ubiegać się o swoje prawa, a z drugiej strony politycy kierują się elementarnym poczuciem odpowiedzialności za swoje działania. Reakcje państw były zatem ogółem znacznie bardziej prospołeczne niż wszędzie indziej na świecie.

W Polsce pod tym względem udało się osiągnąć umiarkowany sukces. Wskaźniki zachorowań oraz zgonów utrzymują się na niskim poziomie od początku epidemii. Istnieją różne hipotezy, które tłumaczą taki stan rzeczy. Jedni wskazują na peryferyjne położenie Polski, które dało nam czas na szybką reakcję i zamknięcie gospodarki. Inni mówią o szczepieniach przeciw gruźlicy, które stosowane były na dużą skalę w państwach komunistycznych. Badania wskazują, że takie szczepienia mogą uodparniać nie tylko na gruźlicę, lecz również na COVID-19. Bez względu jednak na przyczyny, Polska radzi sobie z epidemią wyjątkowo dobrze. Tym lepiej, uwzględniając stan polskiego systemu opieki zdrowotnej oraz chroniczne niedofinansowanie służb sanitarnych. Mamy zatem powody do radości. Znaleźliśmy się po lepszej stronie nierównego świata.

Przyszłość do kwadratu

Epidemia doprowadziła do wielu tragedii ludzkich, ale warto zastanowić się już teraz, co czeka nas w niedalekiej przyszłości. Koronawirus będzie miał różne konsekwencje dla różnych społeczeństw. Jedno natomiast jest pewne. Właściwych wskazówek dotyczących tego, jaka przyszłość nas czeka, dostarczy nam historia ostatniego kryzysu finansowego, a nie epidemii sprzed 100 lat. Dzięki wprowadzanym restrykcjom, społeczeństwa nie zostały zdziesiątkowane w aż takim stopniu jak kiedyś. Obok kryzysu zdrowia publicznego mamy jednak do czynienia z poważnym kryzysem ekonomicznym. Szacunki Banku Światowego wskazują, że najprawdopodobniej czeka nas najgłębsza recesja od czasów II wojny światowej. Zgodnie z wyliczeniami globalne PKB ma się skurczyć o 6,2%, czyli o dwukrotność spadku wywołanego kryzysem finansowym z 2008 roku. Czeka nas zatem gospodarcze trzęsienie ziemi, z którego skali możemy sobie jeszcze nie do końca zdawać sprawę.

Cofnijmy się jednak najpierw w czasie o dekadę. W następstwie kryzysu finansowego z 2008 roku nierówności urosły do poziomów niespotykanych od początku ubiegłego wieku. Początkowo globalne elity obawiały się utraty większości swojego majątku. W 1928 r., gdy wybuchał największy kryzys gospodarczy w historii, to właśnie najbogatsi oberwali najmocniej. Tym razem jednak było inaczej. Banki centralne wpompowały w rynki finansowe miliardy dolarów w ramach programów luzowania ilościowego (z ang. quantative easing). Programy te mają swoje wady i zalety. Z jednej strony stanowią zbawienie dla banków komercyjnych, którym zapewniana jest płynność na czas kryzysu. Z drugiej strony natomiast zwiększają ceny aktywów, co zapewnia właścicielom akcji wysokie zyski. Pokryzysową dekadę charakteryzowało zatem silne ożywienie rynku kapitałowego i równoległa stagnacja wynagrodzeń oraz spadek cen nieruchomości. Nierówności wzrosły, ponieważ w państwach wysoko rozwiniętych oszczędności gospodarstw domowych z klasy średniej ulokowane są najczęściej właśnie w nieruchomościach i lewarowane (finansowane długiem), podczas gdy majątek najbogatszych gospodarstw domowych to przede wszystkim udziały w spółkach giełdowych.

Czy czeka nas powtórka sprzed dekady? Czy wyjście z kryzysu będzie znów tak samo nierówne? Są przesłanki ku temu, aby tak twierdzić. Jeżeli nic się nie zmieni, to czeka nas scenariusz, w którym osoby znajdujące się w najgorszej sytuacji przed kryzysem, będą w jeszcze gorszej sytuacji po nim. Bogaci będą się bogacić, a całą resztę czekają poważne konsekwencje. Historia jest pełna niespodzianek i nie ma dwóch takich samych kryzysów. Obecny kryzys będzie różnił się od poprzednich. To, co wyraźnie widać już teraz, to potężna nierówność dzieląca pracowników. Na kryzysie zyskują głównie pracownicy sektorów kreatywnych i wymagających pracy umysłowej, a traci prekariat zatrudniony w gastronomii, kulturze czy hotelarstwie. Epidemia przyśpieszy zmiany technologiczne na rynku pracy. Wiele miejsc pracy zostanie zautomatyzowanych, a gospodarkę cyfrową czeka rozkwit. Oprócz tego czeka nas wielki wzrost zadłużenia państwowego, majątków najbogatszych, podatków i prawdopodobnie inflacja.

Na ratunek kapitan państwo?

Kryzys rządzi się swoimi prawami, ale dziką kartą jest zawsze polityka rządu. Interwencja państwa w czasie recesji może wiele zmienić. Niestety, zarówno na lepsze, jak i na gorsze. Państwami z reguły kierują różne pobudki. Jedne wspierają społeczeństwo w całości. Socjaldemokratyczny rząd duński jako pierwszy zdecydował się na całościową hibernację gospodarki i finansowanie 75-90% wynagrodzeń pracowników we wszystkich sektorach. Inne kierują się pokrętną logiką, przerzucając koszty kryzysu na najsłabszych. Takie doświadczenia są nam bliskie. Kolejne Tarcze Antykryzysowe polskiego rządu sprzyjały głównie cięciu wynagrodzeń i etatów, a nie wsparciu pracowników.

W większości państw stworzono jednak hojne pakiety pomocy publicznej, które finansowane były deficytem budżetowym. Zadłużanie się ma swoje konsekwencje. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że w 2020 r. dług publiczny wzrośnie do rekordowych 101% PKB, czyli sięgnie poziomu z czasów wielkiego kryzysu lat 1929–1933. Wbrew pozorom to nie taka zła wiadomość. Powszechne przekonanie o tym, że dług publiczny zawsze obciąża przyszłe pokolenia, jest błędne. W warunkach niskich stóp procentowych inwestycje finansowane deficytem mogą osiągać wysokie stopy zwrotu, które w długim okresie przewyższają koszty obsługi długu. Ostatecznie na właściwie wykorzystanym zadłużeniu mogą zyskać wszyscy, tym bardziej w czasie kryzysu. Inwestowanie środków w ochronę pracowników czy pomoc dla przedsiębiorstw to kryzysowy elementarz.

Wsparcie publiczne musi jednak rzeczywiście trafiać do potrzebujących, a niestety nie zawsze tak się dzieje. W Polsce na początku epidemii rząd stworzył Tarczę Antykryzysową, która obejmowała szereg rozwiązań – m.in. świadczenia postojowe w wysokości 80% płacy minimalnej dla osób, którym odmówiono pracy ze względów bezpieczeństwa. Później przedstawiano kolejne wersje tarczy, które spotykały się ze sprzeciwem związków zawodowych i organizacji pracowniczych, ponieważ zawierały wyraźnie antypracownicze zapisy. Do historii zapewne przejdą początkowe zasady przyznawania pomocy finansowej, które uzależniały otrzymanie środków od zmniejszania etatów, czyli właściwie od zwalniania pracowników. Na szczęście rząd opamiętał się w porę i przepisy ostatecznie zostały zmienione.

Tarcze opisywano zwykle dwoma równoważnikami zdań: za późno i za mało. Politycy tłumaczyli jednak, że ograniczenia finansowe państwa nie pozwalają na więcej. Równolegle jednak uruchomiono drugą tarczę, tym razem dla biznesu, pod nazwą „Tarcza Finansowa PFR”, która zapewniała hojne subsydia dla przedsiębiorstw pod warunkiem utrzymania zatrudnienia. Z Tarczy Finansowej wypłacono łącznie aż 115 mld zł. Dla porównania, w ramach Tarczy Antykryzysowej pracownikom zaoferowano mniej więcej połowę tej kwoty. Wsparcie dla przedsiębiorstw było niezbędne, ponieważ wiele z nich borykało się z problemami finansowymi. Po paru miesiącach okazało się jednak, że środki wypłacane firmom zalegają na kontach bankowych i nikt za bardzo nie wie, na co je przeznaczyć. Tymczasem w kraju nadal było wielu potrzebujących – chociażby osoby bezrobotne, które na wyższy zasiłek musiały czekać aż do 1 września 2020 r., czyli aż pół roku.

Interwencja państwa nie zawsze musi zatem łagodzić nierówności. Niestety, równie często może je zwiększać. Przyjrzyjmy się bliżej polityce banków centralnych, które podobnie jak w czasie kryzysu z 2008 roku, również i tym razem dość stanowczo zareagowały na recesję.

Banki centralne w natarciu

Najszybciej na wybuch kryzysu zareagowały banki centralne. Wiele z nich stoi bowiem nie tylko na straży stabilności cen, ale również wspiera pełne zatrudnienie w gospodarce. Taki obowiązek ustawowo nałożony jest na przykład na amerykańską Rezerwę Federalną. Konwencjonalnym instrumentem polityki pieniężnej są stopy procentowe. Kiedy wybucha kryzys, banki centralne obniżają stopy, aby zmniejszyć koszt kredytu. Stymulowanie akcji kredytowej zwykle wpływa pozytywnie na ogólną kondycję gospodarki. Problem polega jednak na tym, że stopy procentowe są od lat na rekordowo niskim poziomie. Według „The Economist” globalna stopa procentowa spadła w latach 2008–2010 o trzy punkty procentowe. To w dużej mierze efekt permanentnego nadmiaru oszczędności w krajach rozwiniętych, który wynika m.in. ze spadku wysokości efektywnych stawek podatkowych w ostatnich dekadach. Banki zmuszone zostały zatem do zastosowania bardziej niekonwencjonalnych metod wpływania na gospodarkę.

W okolicach połowy marca Rezerwa Federalna uruchomiła program luzowania ilościowego, czyli zakup aktywów na masową skalę. Pakiet stymulacyjny wyniósł 700 mld dolarów – 2/3 środków przeznaczono na wykup obligacji rządowych, a pozostałą 1/3 na kupno obligacji korporacyjnych. Podobne działania podjęły inne banki centralne. Europejski Bank Centralny przeznaczył na zakup obligacji w strefie euro 120 mld euro, a szwedzki Riksbank zabezpieczał pożyczki banków komercyjnych dla przedsiębiorstw do kwoty 500 mld SEK (około 50 mld euro). Głównym celem takich działań jest zwiększenie płynności w sektorze finansowym i zabezpieczenie banków przed bankructwem. Programy luzowania ilościowego posiadają również inną zaletę. Kiedy bank centralny kupuje obligacje skarbu państwa, to automatycznie spada ich oprocentowanie na rynku. Obsługa długu publicznego staje się mniej dotkliwa.

Ekspansywna polityka pieniężna przynosi wiele korzyści, ale ma też swoją ciemną stronę. Niskie stopy procentowe i luzowanie ilościowe to wynalazki XXI wieku. Coraz częściej pojawiają się opinie ostrzegające przed zbyt pochopnym wstrzykiwaniem pieniędzy w gospodarkę. W styczniu bieżącego roku Yves Mersch, członek zarządu Europejskiego Banku Centralnego, na jednej z konferencji stwierdził, że mało kto zdaje sobie sprawę z dokładnych skutków nowej polityki banków centralnych. Co prawda luzowanie ilościowe sprawdziło się podczas ostatniego kryzysu finansowego, ale jego efektem ubocznym był potężny wzrost cen aktywów. Rynki finansowe oderwały się od gospodarki realnej. Z jednej strony aktywa drożały, co zwiększało wypłaty dywidend dla akcjonariuszy, a z drugiej strony gospodarka wciąż była w stagnacji, więc wynagrodzenia zwykłych pracowników stały w miejscu. Nieuniknioną konsekwencją reakcji na kryzys był zatem wzrost nierówności w krajach rozwiniętych. Czy tym razem będzie inaczej? A może czeka nas powtórka z rozrywki?

Z wyliczeń analityków z Institute for Policy Studies wynika, że pomiędzy marcem i majem, w czasie trwania epidemii, majątki amerykańskich miliarderów wzrosły o 485 miliardów dolarów (16,5%). Jeff Bezos, prezes Amazona i najbogatszy człowiek świata, zwiększył majątek o 34 miliardy dolarów, a Mark Zuckerberg, prezes Facebooka, o 32 miliardy. Warto jednak być uczciwym i dodać, że wcześniej stracili jeszcze więcej. Na początku epidemii indeks giełdowy S&P 500 załamał się o prawie 35%. Niepokoi jednak to, że gdy miliarderzy odrabiali straty, to gospodarka amerykańska nadal była na krawędzi. Na rynku pracy panowało rekordowe bezrobocie na poziomie około 20%, a wynagrodzenia zwykłych pracowników szybowały w dół lub stały w miejscu. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy była polityka pieniężna Rezerwy Federalnej, która zapewniła płynność rynkom finansowym. Optymizm inwestorów natychmiast wzrósł, a to napędziło boom na rynku akcji. Tak wysoka rozbieżność między światem finansów i realną gospodarką powinna martwić. Najbardziej zamożne 10% mieszkańców Stanów Zjednoczonych jest w posiadaniu około 90% udziałów na giełdzie, a najuboższe 50% dysponuje jedynie 1%. Na interwencji kryzysowej bezpośrednio zyskało zatem wąskie grono najbogatszych, a niekoniecznie wszyscy obywatele.

Świat na rozdrożu

Kryzys wywołany epidemią pojawia się w najgorszym z możliwych momentów. Świat jeszcze nie otrząsnął się z krachu finansowego z 2008 roku. Nierówności społeczne są rekordowo wysokie, a rynek pracy zdominowany przez prekaryjne formy zatrudnienia. Do czynienia mamy również z wyjątkowo wysokim zadłużeniem – zarówno publicznym, jak i prywatnym. Nic nie wskazuje na to, że w najbliższych latach cokolwiek się zmieni. O optymizm jest tym bardziej trudno, że równolegle polityka straciła umiejętność rozwiązywania prawdziwych problemów. Czający się tuż za rogiem kryzys klimatyczny nie doczekał się do dziś żadnej poważnej odpowiedzi. Siły progresywne są w odwrocie. W Stanach Zjednoczonych jedyny postępowy kandydat, Bernie Sanders, przegrał wyścig o nominację prezydencką z Joe Bidenem. Biden to kandydat bezbarwny, koncyliacyjny i pozbawiony wyraźnej agendy, czyli doskonale oddający charakter współczesnej polityki. Unia Europejska, choć ideowo bliższa postępowi w sprawach ważnych, nadal jest zbyt skłócona, aby osiągnąć jakiekolwiek porozumienie. W Chinach wciąż rządzi partyjna wierchuszka, której ambicje nie wykraczają daleko poza utrzymanie władzy. To wszystko składa się na krajobraz, w którym brakuje miejsca na realny postęp i odwrócenie szkodliwych trendów.

Nie warto jednak całkowicie tracić nadziei. Historia uczy nas, że wielkie zmiany przychodzą nagle, choć najczęściej w momentach, w których świat dociera już do krawędzi. Nasz świat coraz bliżej takiej właśnie krawędzi się znajduje. Nic jednak nie dzieje się samo. Aby cokolwiek się zmieniło, konieczna będzie radykalna zmiana myślenia o ekonomii. Rządy będą musiały nie tylko przyjąć aktywną rolę w gospodarce, ale również zacząć podejmować decyzje sprzyjające zwykłym ludziom. Niezbędne wydają się trzy kwestie. Po pierwsze, należy poważnie zakwestionować przywileje najbogatszych i wprowadzić progresywne systemy podatkowe. Redystrybucja musi wrócić znów na agendę. Po drugie, kluczowa będzie zmiana systemu energetycznego. Brudny przemysł węglowy i naftowy muszą wreszcie odejść do lamusa. To ostatni dzwonek na wykorzystanie dziejowej szansy. Bez zielonego ładu czeka na przyszłość pełna nierówności klimatycznych. Po trzecie, państwo musi inwestować w usługi publiczne. Najbliższe lata staną nie tylko pod znakiem zmian klimatu, ale również starzenia się społeczeństw i wielu nowych wyzwań natury naukowej. Bez sprawnie działających systemów edukacji i opieki zdrowotnej stracimy najcenniejszy zasób, czyli samych siebie.

Z otaczającej nas niepewności musimy jednak uczynić naszą broń. Zmiany społeczne, ekonomiczne i kulturowe nie zachodzą według określonych reguł. Niepewność może być źródłem nadziei. Nikt nie przewidział ani wybuchu arabskiej wiosny ludów, ani potężnych protestów ruchu Occupy Wall Street. Amerykański historyk Howard Zinn w jednym z esejów pisał: „walki o sprawiedliwość nigdy nie wolno porzucać ze względu na pozornie przemożną władzę tych, którzy dysponują bronią i pieniędzmi i którzy wydają się nieuchwytni, kurczowo trzymając się tych narzędzi. Ta pozorna władza raz po raz dowodziła swej słabości w obliczu moralnego zapału, zdecydowania, jedności, zorganizowania, ofiarności, sprytu, pomysłowości, odwagi i cierpliwości – okazywanych czy to przez czarnych z Alabamy albo Afryki Południowej, chłopów z Salwadoru, Nikaragui i Wietnamu, czy przez robotników i intelektualistów w Polsce, na Węgrzech i samym Związku Radzieckim. Żadna chłodna kalkulacja równowagi sił nie odstraszy ludzi, którzy przekonani są o tym, że ich sprawa jest słuszna”.

Nikodem Szewczyk – ekonomista i socjolog. Zawodowo związany z Instytutem Badań Strukturalnych oraz Fundacją Instrat. Jego zainteresowania badawczo-naukowe dotyczą rynku pracy, nierówności społecznych i ekonomii sektora publicznego.

komentarzy