Nie możemy wszyscy wyjechać

·

Nie możemy wszyscy wyjechać

·

Kilka dni temu prowadziłam niewielkie warsztaty dla lokalnych nastolatków, a tematem naszej dyskusji było to, czy warto pozostać na stałe, po szkole, po studiach w małej miejscowości, w której się urodziliśmy.

Zanim poszłam na to spotkanie, rozmawiałam o nim przelotnie ze znajomą, pracownicą jednej z miejskich instytucji. Powiedziała, że jej piętnastoletnia córka już na etapie edukacji ponadpodstawowej zamierza wybrać się do większej miejscowości – może do Sosnowca, może do Częstochowy – chociaż miasto, w którym mieszkamy, nie jest wcale bardzo małe (prawie 50 tysięcy mieszkańców), a wybrana szkoła to po prostu liceum ogólnokształcące, których mamy na miejscu kilka. Dziewczyna nie opuszcza więc rodzinnego miasta po ukończeniu ósmej klasy dlatego, że chce kształcić się w jakimś specjalistycznym kierunku. Opuszcza je, bo chce żyć w większej miejscowości, mieć dostęp do innych rzeczy na poziomie kultury, gastronomii, zakupów. Trudno ją winić – i pytanie, jak rozmawiać o pozostaniu w takich miejscowościach z jej rówieśnikami.

To nie będzie tekst o Zawierciu, chociaż posługuję się tu przykładem młodzieży zawierciańskiej. To będzie tekst o polskich miastach i miasteczkach mających od tysiąca do pewnie nawet stu tysięcy mieszkańców, z których młodzi ludzie chcą wyjeżdżać (czasem nawet używa się sformułowania „uciekać”) zaraz po otrzymaniu świadectwa dojrzałości czy prawa jazdy.

To nie będzie tekst o Zawierciu, ale na początek kilka danych, które również, niestety, wydają się być dla takich miejscowości uniwersalne. W latach 2002-2021 w Zawierciu ubyło 10,3% mieszkańców. W naszym przypadku to prawie 5 tysięcy osób. Średni wiek mieszkańca to 44,5 roku, jest to zatem miasto ludzi w wieku średnim, a nie miasto młodych (statystyczny mieszkaniec naszego kraju ma 41 lat). Przyrost naturalny wynosi minus 416.

Skoro młodzi nie chcą mieszkać w Zawierciu, które jest miastem niemałym, dość rozległym i oferującym zręby infrastruktury, to jakim cudem mamy ich zatrzymać w Porębie, Sędziszowie, Koniecpolu czy Myszkowie? Rzecz jasna nie za pomocą zapewnień, że w tych miejscowościach znajdą „wszystko to, co w dużym mieście”. To po prostu nieprawda. Sam fakt, że można gdzieś dojechać koleją jest oczywiście ważny, ale codzienne dojazdy do pracy są bardzo męczące. Dlatego opowieści o tym, że można bez problemu mieszkać w Zawierciu, a pracować w Katowicach, Tychach czy Gliwicach, nie spotykają się z wielkim zrozumieniem. Tak, ludzie w ten sposób, z życiowego przymusu, podróżują. Tak, przez półtora roku sama pracowałam w Katowicach – dojazd plus dojście w obie strony to trzy godziny, jeśli pociągi jeżdżą punktualnie. Trzy godziny dziennie, dodane do męczących ośmiu. Trzy stracone godziny, podczas których niby można jeść, czytać czy próbować spać, ale nie każdy dzień oferuje takie hojne możliwości. Dlatego zachęcanie do tak dalekiego i długiego dojazdu jako świetnej oferty, stanowi spore nieporozumienie. Tak samo jak założenie, że w Warszawie „też ludzie dojeżdżają”. Dojeżdżają, ale mają najczęściej kilka środków lokomocji na tej samej trasie. Jeśli zepsuje się pociąg, można autobusami czy wziąć taksówkę. W miejscowościach leżących poza aglomeracją (Zawiercie ma do granic aglomeracji 20 km), pozbawionych komunikacji autobusowej między miastami, PKS-u i jednolitego biletu, pozbawionych wynalazków typu Uber, słowa „pociąg nie jedzie” czy „pociąg się spóźnia” oznaczają „nie dojadę do pracy”. Pozostaje samochód – także jadący dość długo i nietani, zwłaszcza dla jednej osoby.

W pobliskiej Dąbrowie Górniczej funkcjonuje dowcip: „Co jest najlepsze w Dąbrowie?” – „Autobus do Katowic”. I w ten właśnie sposób myślą młodzi ludzie, których komunikacja drenuje z ich miejscowości, przenosi do dużych miast po edukację, pracę, rozrywkę. Pewnego dnia z nich po prostu nie wrócą. Czy częsta komunikacja do dużych ośrodków jest zła? Nie, ale nie rozwiązuje problemów, o których mówimy. Czy pociąg do Katowic powinien jeździć częściej, np. trzy razy na godzinę? Moim zdaniem tak. Czy powinien zabierać stąd rano 90 procent mieszkańców miasta i przywozić ich wieczorem? Na pewno nie. Oprócz wymogu męczących dojazdów ogranicza to tworzenie jakichkolwiek inicjatyw na miejscu. Jeśli cały dzień spędzimy w wielkim mieście, wydamy pieniądze tam, a z lokalnym środowiskiem będziemy się czuli coraz mniej związani.

Na pytanie, czego brak w małych miastach i co skłoniłoby dzieciaki do pozostania na miejscu, odpowiedziały, że kina wielosalowego. Wbrew pozorom nie jest to zła ani głupia odpowiedź. Ale musimy cofnąć się o kilka kroków. Żeby kino wielosalowe powstało, żeby ktoś w nie zainwestował, w mieście muszą być PRACA i pieniądze. Nikt nie otwiera modnych lokali, droższych sieciowych sklepów itp. w miejscowościach, gdzie „asfalt na noc zwijają”. Miasto to zresztą nie tylko oferta sklepów i gastronomii – to także kultura i edukacja, a także niekomercyjna czy bezpłatna rozrywka. Jeśli z małego miasta wyjedzie np. zdolna plastyczka po ASP, to nie jest to tylko jej jednostkowy, personalny zysk (ona „zyskała”, bo „uciekła z dziury”), ale także poważna wyrwa i strata dla całego pokolenia dzieci i młodzieży. Tracimy jako miasto osobę, która mogłaby prowadzić zajęcia plastyczne w domu kultury, kółka zainteresowań czy choćby wystawiać swoje prace w lokalnej galerii (gdyby taka istniała, co nie wszędzie jest oczywiste – ale odpływ twórczych osób z pewnością nie sprzyja jej powstaniu czy utrzymaniu).

Podczas pandemii ponownie popularna stała się stworzona przez Carlosa Moreno koncepcja miasta piętnastominutowego, czyli zorganizowanego w taki sposób, że wszelkie potrzebne usługi (szkoła, praca, sklep) są oddalone o 15 minut pieszo od miejsca naszego zamieszkania. Gdy zaczęliśmy o tym dyskutować z obecnymi na warsztatach nastolatkami, od razu wyszło nam, że Zawiercie i inne niewielkie miasta są w naturalny sposób miastami piętnastominutowymi. Wiele potrzebnych usług ma się w tego typu miejscowościach po prostu niemal pod ręką. To plus, którego młodzież, jako niepracująca, jeszcze nie widzi. Ale ponownie – sednem takiej organizacji miasta, aby było faktycznie piętnastominutowe, jest akceptowalna praca na miejscu. Jeśli trzeba dojeżdżać do niej 50 czy więcej kilometrów, to robi nam się z tego miasto półtoragodzinne.

Jak zatrzymać młodych w małych miastach? Przede wszystkim pracą, na drugim miejscu usługami. Prowincja nie może stać się miastami zombie, pełnymi starszych ludzi i pustostanów po niegdyś ludnych osiedlach, jak w dawnym NRD, gdy wszyscy zaczęli przenosić się na zachód kraju. Powinniśmy także przestać suflować młodym pokoleniom znaną i lubianą retorykę sukcesu i porażki, w myśl której „ucieczka” z małego miasta jest sukcesem, natomiast pozostanie w nim oznacza życiową porażkę. To obraźliwe wobec mieszkańców, którzy nie chcą lub nie mogą się stąd ruszyć.

Zamiast ewentualnie po latach wracać do Reims, lepiej nigdy z niego nie wyjeżdżać.

Magdalena Okraska

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie