„Jeśli nie mogę do tego tańczyć, to nie jest moja rewolucja” – powiedziała w ubiegłym stuleciu Emma Goldman, urodzona na Litwie anarchosocjalistka i feministka. Właściwie to nie wyrzekła tego zdania dosłownie, jest to parafraza dłuższej wypowiedzi, jednak być może nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przypisywać jej tę wypowiedź. Jej rewolucja była świetlistą, lekką ideą, otwarciem drzwi do ekspresji, do wyobraźni, do tego, by móc robić piękne, promienne rzeczy. Moja rewolucja, choć poglądy ekonomiczno-polityczne mam nieidentyczne z poglądami Emmy – w odróżnieniu od niej, wierzę w struktury i instytucje społeczne – jest wydarzeniem podobnym, wyzwalającym energię, sprawiającym, że chce się żyć.
Nie jestem osobą skłonną do tańca. Imprezy spędzam od wczesnej młodości raczej w kuchni, na rozmowach o upadku kapitalizmu, Star Warsach i ostatniej płycie Zeppelinów. Nie mam wyczucia rytmu, nie mam za grosz zmysły równowagi, co sprawia, że ani ja nie mam ochoty tańczyć, ani nikt specjalnie nie marzy o tym, żeby przetańczyć ze mną cały wieczór. Nie było takiej chwili, gdy mnie lub moim bliskim marzyła się dla mnie kariera baletnicy czy tancerki.
Jednak zdarzyło mi się kilka razy w życiu, że stopy same podrywały mnie do tańca. Pierwszy raz do muzyki hippisów – gdy potańcówka zamierała, bo ktoś puścił „Schody do nieba” ja, odwrotnie, nie mogłam się powstrzymać przed podskakiwaniem, tak samo przy Floydach, a najchętniej „Echoes” albo „Set the controls”, albo melorecytacjach Doorsów. Zdarzało mi się to też, kiedy słuchałam tych utworów sama.
Drugi raz niedawno, tuż przed ostatnimi wyborami w Wielkiej Brytanii. Zespół ska/reggae Captain SKA nagrał piosenkę „Liar, liar” o Theresie May i torysowskich politykach naszych czasów, którzy z kłamstwa uczynili strategię i światopogląd. Piosenka zdobyła na początku czerwca 2017 czwarte miejsce na brytyjskiej liście przebojów (mimo całkowitej cenzury ze strony wielkich radiostacji, z BCC włącznie). Wszystkie dochody uzyskane z jej sprzedaży zostały przekazane na banki żywności w Wielkiej Brytanii. W Polsce ludzie często nadal mają wyobrażenie o Wielkiej Brytanii jako o wyspach dobrobytu, jednak sytuacja od dłuższego czasu jest radykalnie odmienna od tego mitu. Lata erozji struktur społecznych i ostrego neoliberalnego kursu doprowadziły tam do stanu katastrofy społecznej. Z jednej strony to nadal jeden z najbogatszych krajów świata. Z drugiej natomiast zarządzanie i podział dochodu sprawiają, że na ulicach miast dosłownie mieszkają i powoli (a czasem szybko) marnieją ludzie. Bezdomni siedzą i żebrzą przy sklepach i bankomatach miast północnej Anglii, czasami po jednym z każdej strony. Często są to osoby z problemami i uzależnieniami, którym nie ma kto pomóc z powodu drastycznych i stale nasilających się cięć wydatków na sprawy socjalne. Ale coraz częściej to zwykli ludzie, którym coś się nie powiodło i wypadli z systemu. Są wśród nich byli żołnierze, którzy nie mieli do czego wrócić. Młody bezrobotny, który pojechał za pracą do Londynu, pracy nie dostał, ale za to zadłużył się, by płacić za mieszkanie (prawie wszystko sprywatyzowane) i znalazł się po kilku miesiącach na ulicy. Udało mu się wrócić, mówi: „przynajmniej na północy Anglii ludzie są lepsi”. Młody mężczyzna mieszkał ze starym ojcem. Nie miał pracy. Gdy ojciec umarł, musiał się wyprowadzić. Ulica była jedynym miejscem, które na niego czekało.
Tak, ludzie na ulicy piją i biorą narkotyki. A co my, po szczęśliwej stronie tej cienkiej linii, robilibyśmy na ich miejscu? Bieda nie jest testem charakteru – jest nieszczęściem niszczącym charakter. W Wielkiej Brytanii staranie się o pracę jest wyczerpującym zajęciem, a sprywatyzowane służby pośrednictwa wynagradzane są za wyrzucanie z systemu osób niekwalifikujących się do zasiłków. Kontakt z instytucjami jest lodowaty, często nieludzki. Biurokracja neoliberalna jest machiną bezosobową, śmiało może konkurować z instytucjami państw totalitarnych ubiegłego stulecia. Ktoś, kto pragnie dowiedzieć się więcej o tym, jak wygląda obecnie życie w Wielkiej Brytanii, powinien obejrzeć najnowszy film Kena Loacha „Ja, Daniel Blake”. Film oparty jest na prawdziwych ludzkich historiach i wielu widzów rozpoznaje w nim świat wokół siebie. Ludzie wychodzą z kina z płaczem.
Jednak nawet ci szczęściarze, którzy mają pracę, a nawet niezbyt rzadko spotykaną pracę stałą, nie mają słodkiego życia. Profesor zarządzania Peter Fleming opisuje brytyjski rynek pracy jako zorganizowany na podobieństwo obozu pracy. Ci, którzy pracy nie mają, to kandydaci do przeprowadzki na ulicę. Ci, którzy pracują, cierpią z powodu nienawistnych warunków pracy, alienacji sięgającej poziomu placówki karnej, gdzie praca ma być dodatkową karą. Nie ma już zawodów wyjętych z tej reguły. O tym właśnie świecie śpiewał ubiegłego lata Captain SKA. O państwie kłamstwa i pogardy, alienacji, niepotrzebnego cierpienia. Neoliberalne media, skupione w posiadaniu oligopoli, przede wszystkim będących własnością Ruperta Murdocha, robią co mogą, by wpoić ludziom przekonanie, że winni są temu nie rządzący, nie banki i właściciele tego świata, ale… biedni imigranci, w tym także Polacy. Piosenka „Liar, liar” przebiła się przez ten mur zakłamania rzeczywistości. Skoczny rytm, prześmiewczy tekst, a jednocześnie przesłanie dające nadzieję i zachęcające do oporu, trafiły do milionów odbiorców. Partia Pracy pod kierownictwem socjalisty Jeremy’ego Corbyna, choć wyborów nie wygrała, to jednak zdobyła znaczącą część głosów i pokazała silnie swoją polityczną obecność. Uczyniła to ku zaskoczeniu czy wręcz niedowierzaniu medialnych komentatorów, którzy od dłuższego czasu nie pozostawiali na Corbynie suchej nitki, twierdząc między innymi, że jest niewybieralny. Moje stopy czuły tę rewolucję od pierwszego razu, gdy usłyszałam piosenkę. Nie mogłam powstrzymać się od tańczenia, ku zdziwieniu moich bliskich i mojemu własnemu.
Trzecim miejscem, gdzie moje stopy podrywają mnie do tańca, jest warszawska Kooperatywa Dobrze. Od pięciu lat prowadzę badania w terenie w organizacjach prowadzących działalność gospodarczą, której głównym celem jest wartość wyższa, a dochód i zysk są jedynie środkami do osiągnięcia tego celu. Są to bardzo różne organizacje polskie i brytyjskie. Są wśród nich małe prywatne biznesy, spółdzielnie, organizacje pozarządowe, nieformalne i publiczne. W większości są małe i średnie. Kooperatywa Dobrze, zrzeszająca ponad 250 osób, prowadząca sklepy spożywcze w dwóch atrakcyjnych lokalizacjach w Warszawie i osiągająca dobre wyniki finansowe, jest jedną z większych i sprawniej zarządzanych. Jest organizacją dobra wspólnego zajmującą się sprzedażą zdrowej i ekologicznej żywności. Jej struktura jest demokratyczna i zdecentralizowana, a relacje międzyludzkie opierają się na radykalnych wartościach równościowych i ekologicznych. Ludzie pracują dla idei, w które wierzą, dla siebie i dla wspólnego dobra, nie dla zewnętrznych inwestorów. Praca uważana jest za wartość samą w sobie, co wiąże się zarówno z szacunkiem dla praw pracowniczych, jak i z całym zestawem poważnie traktowanych obowiązków, przede wszystkim związanych z koniecznością pracy każdego członka i członkini na rzecz spółdzielni. Miałam okazję pracować razem ze spółdzielcami, prowadząc obserwację uczestniczącą. Często odwiedzam obie lokalizacje w charakterze badaczki, a czasami też klientki. Na pewno uczuciu taneczności sprzyja muzyka, która często jest tu grana: reggae, ska, rock. Ale jest też coś więcej w atmosferze tych miejsc, co sprawia, że chce mi się tańczyć – taki jakby wewnętrzny rytm, poczucie zgrania i harmonii.
Myślę, że właśnie to grało w duszy polskiemu uczonemu, jednemu z prekursorów nauk o zarządzaniu, Karolowi Adamieckiemu, który sto lat temu sformułował prawo harmonii jako jedną z głównych zasad organizowania. Podkreślał on znaczenie harmonii duchowej, jak ją określał, niedającej się ująć w wykresy, a jednak koniecznej dla sprawnego funkcjonowania całości. Adamiecki uważał, że prawo harmonii jest blisko związane z życiem jako takim. Przyroda w ten sposób oszczędza energię, a może wręcz ją zwiększa i mobilizuje. Już starożytni Grecy wiedzieli o tym, a nawet u nich „rytm i harmonia były pewnego rodzaju kultem religijnym”.
Co wspólnego mają hippisi, Jeremy Corbyn i Kooperatywa Dobrze, oprócz taneczności? Może właśnie odpowiedź kryje się w idei harmonii duchowej Adamieckiego. We wszystkich trzech przypadkach organizacja zawiera silny impuls sięgający do zbiorowej wyobraźni. Muzyka hippisów wprost nawiązywała do romantyzmu, do otwierania drzwi percepcji, mniej lub bardziej wyraźnych skojarzeń z poezją Williama Blake’a. Jeremy Corbyn za swoje hasło wyborcze przyjął silne wezwanie Percy’ego Bysshe Shelleya: „For the many, not for the few” – wyrecytował bardzo przekonująco fragment tego wiersza podczas festiwalu młodzieżowego w Glastonbury w czerwcu 2017 roku. Kooperatywa natomiast jest organicznym przekraczaniem granic i tworzeniem nowych form struktur, jakby poezją w codziennym działaniu. Taki program zmian jest głęboko rewolucyjny, ale nie jest ciężki – ani przemocowy, ani wykalkulowany. Jest w nim lekkość, która z dystansem czy ironią nie ma nic wspólnego. To rodzaj nadziei, który pojąć można tylko zanurzając się w niej, tak jak w muzyce.
I tego właśnie życzę Wam, drodzy Czytelnicy i sobie – nowego roku, do którego chciałoby się tańczyć.
Prof. Monika Kostera