Za każdym napisanym komentarzem
Przed „nową lewicą” stoją wielkie wyzwania i wielkie przeszkody do pokonania. Budowanie struktur, sieciowanie środowisk i gromadzenie poparcia wymaga ciężkiej pracy u podstaw i uzbrojenia się w cierpliwość.
Radykalna uczona, profesor nauk zarządzania Maria Daskalaki, od wielu lat prowadzi badania greckich organizacji alternatywnych, czyli funkcjonujący poza głównym nurtem menedżeryzmu. Organizacje te umożliwiają zatrudnienie i sensowną pracę, pomagają uczestnikom osiągnąć godziwy byt, a nawet i bezpieczeństwo ekonomiczne, oferują klientom etyczne i zdrowe produkty. Organizacje, które bada Maria Daskalaki, mają, prócz tych wszystkich ważnych i racjonalnych funkcji, jeszcze jedną, pozaracjonalną rolę, kto wie, czy nie jeszcze ważniejszą.
Otóż w czasach kryzysu, ekonomicznej i instytucjonalnej mizerii, w Grecji powszechny jest nastrój beznadziei i poczucia uwięzienia w świecie, na który ma się wpływ nawet nie znikomy, bo żaden. Bywa jednak tak, że przygnębione, bezsilne, a nawet całkiem załamane jednostki zbierają się razem z intencją zorganizowania się i wtedy czasami dzieje się coś niezwykłego, co w publikacjach Marii Daskalaki określane jest jako drasis. To greckie słowo, oznaczające „działanie”, w języku organizatorów mówi o wspólnym i aktywnym stawianiu czoła, o kolektywnym radzeniu sobie. Badaczka proponuje je na określenie podstawowej zasady organizowania alternatywnego. Gdy zbierają się razem alternatywni organizatorzy, czasami pojawia się drasis (nie jest to do końca działanie przewidywalne, które dałoby się zaplanować) i wtedy wszystko się zmienia. Ludzie nie są już bezsilni i zdołowani. Zstępuje na nich duch sprawczości, dając poczucie sensu, siły i nadziei na to, że inna rzeczywistość jest możliwa.
W tych momentach następuje intensywne uczenie się i powstają wstępne społeczno-materialne warunki dla generowania nowych form organizacji („prefiguratywne organizowanie”), solidarności i oporu. Jest to możliwe tylko w osobistych spotkaniach i zgromadzeniach, bo, jak podkreśla Maria Daskalaki, drasis jest ucieleśnione, zajmuje miejsce w przestrzeni i czyni z tego miejsca bardzo ważny użytek. W internecie drasis nie istnieje.
Mural Banksy’ego
Niedawno chodziłam po Warszawie z Davidem Ostem, czyli socjologiem „od Solidarności”, i opowiadaliśmy sobie o tym, jak kiedyś, dawno, dawno temu wskoczyliśmy w miasto solidarnościowe – on, jako badacz i uczestnik, ja, jako przyjezdna, straszliwie młoda studentka z Lund w Szwecji. Oboje wspominaliśmy atmosferę tamtych czasów – życzliwość, nadzieję, łatwość rzeczy – niezwykłą i jednocześnie jakby oczywistą. Wszystko działo się jak najprościej, i wszystko było nie z tego świata. To był czas chodzenia po wodzie. Ludzie podawali sobie ręce, mówili patrząc sobie w twarz, dziennikarze pisali to, w co wierzyli. Taksówkarz, który wiózł mnie na Szpitalną z dworca (tak mi się spieszyło, że wskoczyłam do taksówki, na którą mnie nie było stać, z walizkami, od razu po przyjeździe), śmiejąc się, powiedział, że pod ten adres to nic nie płacę za kurs, jestem jego gościem. Czas cudów i czas ludzi. Kiedy raz się w takim czasie było, to on zostaje w kościach, i nosi się go już zawsze ze sobą. Nic się na to nie poradzi. Człowiek staje się sejsmografem, czułym narzędziem pomiaru, które na każdy podryg, każde najlżejsze mrugnięcie reaguje nagłym dreszczem rozpoznania i nadziei.
Podobnie było trochę później, choć nie tak mocno i nie w tych samych tonacjach. Niedawno rozmawiałyśmy z koleżanką, profesor nauk zarządzania Grażyną Prawelską-Skrzypek, o pewnym niezwykłym okresie w nauce, który połączył nas wspólnym poczuciem sensu, choć wtedy jeszcze nie spotkałyśmy się twarzą w twarz. Końcówka mrocznych lat 80. była w nauce polskiej pełna światła i energii. Nie miałam zostać naukowcem – ani nikt z mojej rodziny sobie tego nie życzył, ani ja nie miałam takich planów. Ale tak się stało, że wskoczyłam w naukę i nie miało to nic wspólnego z wyborem. Gdzieś koło wiosny 1987 nagle zaczęliśmy, my studenci, masowo czytać i dyskutować. Wykładowcy zapraszali nas do swoich domów, a my wpadaliśmy do nich na pogaduszki o książkach, zapowiedziani lub nie, o różnych porach dnia i nie tylko. Moi koledzy prosto z imprezy w niedzielę rano, unosząc ze sobą nieświeży zapach i wymięte książki w kieszeni kożucha, jechali do jednego z naszych wykładowców, który otwierał im, zaspany, wciągał na piżamę sweter, sadzał w kuchni i kazał mówić cicho, bo dzieci i żona jeszcze śpią. Nastawiał czajnik i rozmawiali przy herbacie dotąd, aż rodzina nie upomniała się o przestrzeń. Gadało się o wszystkim: o polskich szefach, o przyszłości, o tym, jak zarządzać sprawiedliwie, co to jest dobro, czy można je zapewnić w organizacjach. Wykładowcy dawali nam swoje prywatne numery telefonów, a my wydzwanialiśmy na okrągło, zadając pytania o egzaminy, oczywiście, ale też o rolę naukowca we współczesnym świecie – robiliśmy to sami z siebie, z takiej głębokiej potrzeby, która pochodziła bardziej z trzewi, niż z rozumu. Dopadaliśmy ich pod uczelnią i pytaliśmy ni stąd ni zowąd o to, czym naprawdę jest rzeczywistość społeczna i można ją zmienić na życzenie. Nasi wykładowcy nie żałowali nam czasu. Przychodzili do nas na imprezy. Włączali się do rozmów i sami je prowokowali. Dyskutowaliśmy o tym, czym jest uniwersytet i po co (domem dla bezdomnych myśli i pragnień), kim i po co jest student (mocą wyobraźni), czy na uniwersytecie można mieć różne zdania (mieliśmy). Przechodzili z nami na ty, oczywiście nie wszyscy, ale spora ich część. Pozwalali palić na zajęciach, sami palili – jedni papierosy, inni fajkę. Wywoływali nas do odpowiedzi bez skrępowania, a my bez skrępowania się z nimi nie zgadzaliśmy. Na przerwach nie dawaliśmy im żyć, zresztą oni nie wyglądali na takich, którzy mieliby szczególną ochotę istnieć z daleka od nas i od tych wszystkich dyskusji.
Tak było. Na takim uniwersytecie zostałam. Takimi widziałam moich przyszłych kolegów i koleżanki – pełnych wewnętrznego światła. Jeszcze do 1990 roku trwał ten festiwal, potem zaczął się osłabiać i rozmywać. Akademicy nie byli w stanie utrzymać się ze swoich pensji, więc jeździliśmy po całej Polsce z chałturami. Potem nagle okazało się, że można zarabiać prawdziwe pieniądze nie ruszając się z Warszawy, pod warunkiem, że przestanie się zadawać tyle pytań. Nadal czytano, choć coraz mniej, nadal, długo jeszcze, nie wypadało się przyznać, że się nie czyta. Ale było coraz mniej czasu, coraz mniej przestrzeni na rozmowy, sprzeciw i wspólne budowanie wiedzy. Potem duch zgasł, ale pozostało po nim to mrowienie w kościach. Dlatego nie wierzę, bo nie umiem, że tak musi być, że każdy kowalem swojego, że rankingi, parametryzacja, każdy sobie rzepkę.
Pracuję nad dwiema książkami o nadziei i organizacjach – jedną autorską, a drugą redagowaną wspólnie z kolegą, szwedzkim uczonym zajmującym się naukami organizacji i zarządzania, Danielem Ericssonem. W tej pierwszej szukam drzwi, które można by otworzyć na nowe organizacyjne przestrzenie, poza korporacje i świat, gdzie wszystko ma cenę, ale nic nie ma wartości. Robię to maniakalnie, na chybił trafił, stukam, dzwonię, pohukuję pod domem filozofii, poezji, sztuki, religii… W drugiej zapraszamy z współredaktorem innych, którzy czują, że wiedzą, gdzie są takie drzwi i prosimy, by je spróbowali odemknąć, a jeśli trzeba – wyważyć. Zbieramy idee, teksty, obrazy, działania, które niosą nadzieję, która, jak wiadomo, nie ma z naiwnym optymizmem absolutnie nic wspólnego.
Nadzieja to przekonanie, że niezależnie od tego, co się wokół dzieje, od tego, jak bardzo zdaje się to być nieuniknione, wcale tak być nie musi i kiedyś nadejdą inne czasy. Nadzieja to niezgoda na to, co nieludzkie, odmowa akceptacji i normalizacji dominującego porządku, a w szczególności jego roszczeń do prawomocnego definiowania przyszłości. Czeski dramatopisarz i legenda obywatelskiego oporu, Vaclav Havel w rozmowie z Karelem Huizdala, opublikowanej w 1990 roku w książce „Disturbing the peace”, mówi, że nadzieja nie powinna być mylona z radością, iż sprawy układają się po naszej myśli lub inwestowaniem w inicjatywy „skazane na sukces”. Nadzieja to determinacja i praca nad czymś, co uważa się za dobre. Im bardziej sytuacja wygląda na przegraną i niemożliwą, tym bardziej nadzieja równa się mocy widzenia, że coś ma sens, niezależnie od tego, czy przyniesie sukces czy porażkę, pochwały czy kary czy obojętność. Podobnie uważał Zygmunt Bauman, dodając, że dla osoby zajmującej się naukami społecznymi nadzieja to impuls i dążenie do tego, aby uczynić naszą planetę miejscem bardziej gościnnym dla życia. Nadzieja jest aktem radykalnym, bo jest nieśmiertelna i nie potrzebuje dowodów, które mają swoje korzenie w przeszłości. Czyni życie wartym życia.
Papież Franciszek często podkreśla tę radykalną, wręcz rewolucyjną rolę nadziei. Nadzieja nie polega na ignorowaniu powagi naszej sytuacji ani na nieświadomości tragedii naszych czasów. Jest to natomiast cnota serca, mówi papież, polegająca na niezamykaniu się w tej tragedii i jej mroku, ale też nieakceptowaniu jej jako normalności i konieczności, lecz zawsze na dążeniu do zobaczenia lepszej przyszłości. O ile nadzieja jest uczuciem jednostkowym, to gdy zbierze się razem kilka osób posiadających nadzieję, wówczas tworzy się „my”, które rozpoczyna rewolucję czułości.
Możliwe, że „nowe”, w które wierzę, przyjdzie za 10, 50, za 100 lat nawet. Tego nie wiem. Możliwe, że będę dalej zmuszona patrzeć, jak instytucje i wartości, które cenię i kocham, kruszą się i rozsypują w pył. Jednak mam głębokie przekonanie, że to, co widzę, nie jest całą prawdą, ba, że to w ogóle nie jest prawda. Nawet jeśli wokół szaleją żywioły napełniające obawą i odrazą, to przecież to nie jest wszystko. Ta niezgoda, by przyjąć perspektywę mroku, to ziarnko życia – to nadzieja, którą tak bardzo warto przechować na lepsze czasy. Inny świat jest nie tylko możliwy, ale i sensowny. Takie przekonanie noszę w moich kościach, z gruntu rewolucyjne.
Papież mówi o rewolucji czułości. W badaniach Marii Daskalaki ludzie zdołowani spotykają się i czują nadzieję, i tak rodzi się działanie. Także my, pamiętający pierwszą Solidarność, doświadczyliśmy wszyscy ucieleśnionego, namacalnego znaczenia nadziei. Jest ono bliskie poczuciu, że coś jest prawdziwe – ta definicja prawdy wymyka się manipulacji i nie ma problemów z odróżnieniem jej od kłamstwa. W świecie ucieleśnionym „post-prawda” nie istnieje, jest zwykłą bzdurą. To poczucie troskliwości i tę czułość znaleźć można w spotkaniu, w przestrzeni, to ono zadomawia się w naszych kościach i daje nam siłę, by robić razem rzeczy zarazem oczywiste, jak niemożliwe. Tego nie osiągnie się przez internetowe dyskursy, memy i lajki. One mogą pomóc utrzymać kontakt, ale to nasze kości zajmują miejsce w przestrzeni i to łączy nas ze sobą więzią silniejszą, niż wszechmocny rozsądek beznadziei. Poeta Rainer Maria Rilke pisał, że przychodzimy na świat nieodwołanie, gdy raz się na nim pojawimy, nie ma odwrotu. Jeśli nic innego, to zostają po nas kości, całe lub w postaci popiołu, prochu.
prof. Monika Kostera
Przed „nową lewicą” stoją wielkie wyzwania i wielkie przeszkody do pokonania. Budowanie struktur, sieciowanie środowisk i gromadzenie poparcia wymaga ciężkiej pracy u podstaw i uzbrojenia się w cierpliwość.
Przez lata płace doręczycieli stały w miejscu, a więc efektywnie spadały. Na domiar złego, zamiast chronić swoich pracowników przed zwolnieniami, szefostwo Poczty Polskiej… do nich zachęca.