F-35 nad Fort Trump

·

F-35 nad Fort Trump

·

Czerwcowa wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie przyniosła deklaracje gospodarzy dotyczące zwiększenia ich obecności wojskowej w Polsce. Ponieważ projekt zasadzający się na dążeniu do osiągnięcia istotnego amerykańskiego zaangażowania na tej niwie, który z biegiem czasu zyskał miano „Fort Trump”, jest jednym ze sztandarowych przedsięwzięć obecnego obozu rządzącego w dziedzinie polityki zagranicznej, warto przeanalizować osiągnięte efekty i ocenić je w szerszym kontekście.

Podpisana przez prezydentów Dudę i Trumpa deklaracja, która z biegiem czasu ma przyoblec się w ciało formalnej umowy dwustronnej, zakłada zwiększenie o 1000 osób stanu żołnierzy amerykańskiego personelu wojskowego w Polsce, którego liczebność wynosi obecnie w ramach rotujących pododdziałów 4500 ludzi. Planowane jest utworzenie amerykańskiego wysuniętego dowództwa dywizyjnego, centrum szkolenie bojowego, wykonującej działania wywiadowcze, zwiadowcze oraz rozpoznawcze eskadry bezzałogowych statków powietrznych klasy operacyjnej MQ-9 (informacje przez nie uzyskiwane mają być udostępniane stronie polskiej), załadunkowo-rozładunkowej bazy lotniczej, grupy wsparcia dla teatru działań, zdolności amerykańskich sił specjalnych w zakresie wspierania operacji powietrznych lądowych i morskich oraz infrastruktury obsługującej brygadową grupę bojową, brygadę lotniczą oraz batalion wsparcia logistycznego. Siły te uzupełnią jednostki stacjonujące już w Polsce na zasadzie rotacyjnej. Są to pancerna brygadowa grupa bojowa (de facto ciężka brygada pancerna), transportowo-bojowa brygada lotnicza, stanowiący rdzeń Wysuniętej Wzmocnionej Obecności NATO batalion zmechanizowany, pododdziały lotnicze wyposażone, w zależności od aktualnej konfiguracji, w samoloty myśliwskie, szturmowe lub transportowe, a od końca przyszłego roku planowana od dawna baza antyrakietowa w Redzikowie.

Polskie oczekiwania związane z „Fort Trump” dotyczyły stałej obecności co najmniej dywizji. Nie zostały one co do zasady spełnione. Amerykańska dywizja składa się według aktualnej struktury z dowództwa, dwóch brygad pancernych, artylerii szczebla dywizyjnego, brygady lotnictwa bojowego oraz oddziałów logistycznych. Liczy około 15 000 żołnierzy w zgranych ze sobą jednostkach. Chociaż politycy obozu rządowego mówią o przyszłej obecności „rdzenia dywizji”, jego charakter pozostaje potencjalny, rotujące oddziały wchodzące w skład różnych związków taktycznych mogą rzecz jasna w razie potrzeby współpracować ze sobą ad hoc, jednak trudno oczekiwać od nich efektywności porównywalnej ze zintegrowaną wielką jednostką.

Strona rządowa przedstawia uzgodnienia jako sukces polityczny. Konsens w kwestii dobroczynnego charakteru amerykańskiej obecności wojskowej jest powszechny. W istocie sprawa wydaje się jednak znacznie bardziej skomplikowana. Zagadnieniem najbardziej bezpośrednim są warunki lokalizacji amerykańskich jednostek. Polska zobowiązała się stworzyć, a później utrzymywać na własny koszt infrastrukturę, z której będą korzystały siły amerykańskie, a także zapewnić bliżej jeszcze nieokreślone dodatkowe wsparcie wykraczające poza obowiązujący w NATO standard działań państwa-gospodarza. Trudno obecnie oszacować koszty – przy relatywnie niewielkim zwiększeniu amerykańskiej obecności powinny one być mniejsze niż dwa miliardy dolarów deklarowane przez polityków obozu rządowego w ubiegłym roku przy okazji rozważań nad „Fort Trump”. Jakaś część wydatków będzie też najprawdopodobniej dotyczyła infrastruktury ogólnego użytku, w szczególności transportowej. Niemniej jednak przy ofensywnej polityce wydatkowej rządu potrzebne pieniądze będą musiały zostać uzyskane kosztem ograniczeń w innych dziedzinach – istnieją obawy, że ofiarą padną i tak niedofinansowane krajowe siły zbrojne. Obawy budzi również publiczne rozważanie przez polityków amerykańskich, w tym samego prezydenta Trumpa, koncepcji domagania się od państw-gospodarzy opłat za stacjonowanie amerykańskich wojsk jako czynnika odciążającego lokalne armie.

Jeszcze ważniejsze wydają się kwestie ogólnopolityczne i strategiczne. Politykę zagraniczną rządu PiS można po czterech latach bez przesady podsumować jako bezalternatywnie proamerykańską. Symbolem tego stanu rzeczy może być kuriozalna konferencja bliskowschodnia zorganizowana w Warszawie w lutym na amerykańskie polecenie bez szczególnej dbałości choćby o pozory, sfinansowana przez nasz kraj, dotycząca zagadnień znajdujących się w istocie poza polską sferą możliwości wywierania wpływu, która dała asumpt do skandali dyplomatycznych powodowanych przez traktujących gospodarzy jak lokai polityków amerykańskich i premiera Izraela. Bon mot dotyczący wyjątkowych zdolności polskiej dyplomacji, objawiających się wejściem w sytuację jednoczesnego zadrażnienia stosunków z Iranem i Izraelem, był niestety trafny. W takim stanie rzeczy pozycja negocjacyjna Warszawy wobec Waszyngtonu jest niezwykle słaba, gorsza nawet niż wynikałoby z porównania potencjałów obu krajów. Polscy politycy są petentami, od których druga strona może zasadnie oczekiwać spełnienia dowolnych warunków. W związku z tym na relacjach polsko-amerykańskich cieniem kładzie się również kwestia roszczeń dotyczących bezspadkowego mienia po żydowskich obywatelach Polski, którzy stracili życie w latach 1939–45. Chociaż zagadnienie to nie zostało, wbrew pogłoskom, póki co powiązane z rozszerzeniem amerykańskiej obecności wojskowej, nie można wykluczyć tego w przyszłości. Trudno przewidzieć ostateczne skutki osławionej ustawy 447, jednak traktowanie jej jako aktu zupełnie pozbawionego znaczenia byłoby bardzo lekkomyślne. Możliwe, że skutki te zależą od polskiej postawy. Dopraszanie się o amerykańskie wojska zachęca do stawiania rozmaitych warunków, również w tym zakresie, w zależności od aktualnych interesów wewnętrznych i zewnętrznych tamtejszej administracji.

Czy skórka jest warta wyprawki? Wydarzenia dekady rozpoczętej wojną gruzińsko-rosyjską wykazują jasno, że wszelkie pacyfistyczne nadzieje opierały się na iluzjach i niedorzecznościach. Rosji nie sposób nie traktować jako realnego zagrożenia, jeżeli nie bezpośredniego, to potencjalnego, w dłuższej perspektywie. Można liczyć, że kraj ten nie stanie się na powrót matecznikiem groźnej, morderczej ideologii, jednak w realnej perspektywie będzie on najprawdopodobniej podążał koleinami podobnymi, jak państwo carów. Siła wojskowa będzie znacznie przeważała nad ekonomiczną czy kulturową, a polityka zagraniczna będzie kompensować deficyty dużą aktywnością, niestroniącą w razie potrzeby od agresji. Obszar Europy Środkowej pozostanie natomiast dla Moskwy jedną ze stref gier z innymi mocarstwami. Należy się zatem liczyć z różnymi rodzajami oddziaływania militarnego. Ponieważ wieloaspektowa i być może realnie nieprzezwyciężalna w wyobrażalnym czasie półperyferyjność nie pozwala Polsce osiągnąć potencjału, w tym wojskowego, zabezpieczającego asertywność, konieczne jest poleganie na sojuszach. Ponieważ armie europejskich członków NATO bardzo ucierpiały w wyniku cięć po zakończeniu Zimnej Wojny i zmian struktury wydatkowej, w ramach aliansu realną wiarygodnością wojskową zdolną do kontrowania zagrożenia ze strony Rosji dysponują tylko Stany Zjednoczone. Przykładem niech będą wojska pancerne. Rosjanie mają w linii oraz w jednostkach możliwych do rozwinięcia w ciągu około 4 miesięcy 4500 nowoczesnych czołgów. Europejskie kraje NATO, bez uwzględnienia Polski i skoncentrowanych na innym teatrze Grecji, Włoch oraz Turcji (której status jako członka sojuszu pozostaje niepewny) mają ich ledwie 1000. Amerykański potencjał to z kolei 3500 przewyższających wyraźnie rosyjskie pojazdów w linii i rezerwie wysokiej gotowości.

Należy jednak uwzględnić uwarunkowania strategiczne, w jakich działają Stany Zjednoczone. Ich zasadniczym przeciwnikiem pozostają i pozostaną potężniejące Chiny, poza tym USA są zaangażowane w różnych rejonach świata. W związku z tym na europejskim teatrze działań Amerykanie będą w najbliższej perspektywie dysponowali łącznie… 230 czołgami. Brygada operująca w Polsce to około 100 pojazdów. Stany Zjednoczone należy zatem z perspektywy polskiej traktować jako kraj w granicach woli działania wiarygodny w zakresie strategicznego odstraszania nuklearnego, jednak poniżej niego sytuacja pozostaje niepewna, z koniecznością uwzględnienia wielu zmiennych. Najważniejszą pozostaje kluczowy dla amerykańskiej geostrategii problem możliwości analogicznego do ruchu Richarda Nixona wobec Chin resetu z traktowaną jako przeciwnik drugorzędny Moskwą, rozbijającego alians chińsko-rosyjski.

W perspektywie takich gier nawet „Fort Trump” z marzeń polityków polskich pozostaje trzeciorzędnym szczegółem. Każdą bazę można bowiem zwinąć, a wydarzenia w Syrii wskazały na możliwość funkcjonowania strategicznej neutralności pomiędzy mocarstwami. Obecni tam zbrojnie Rosjanie, będący wszak prorektorami rządu al-Asada, nie reagują na skierowane przeciwko niemu działania Amerykanów wspomaganych przez europejskie kraje NATO czy Izraela, o których są z wyprzedzeniem informowani, a ich plany zakładają w skrupulatny sposób nierażenie oddziałów i instalacji rosyjskich. Nawet jeśli odrzucić taki scenariusz jako wydumany, można mocno wątpić w realność amerykańskiego wsparcia w sytuacji konfliktu nieosiągającego poziomu otwartej wojny. Podsumowując: w przypadku pełnoskalowej wojny z Rosją amerykańska obecność w Polsce będzie przekładała się na symboliczne możliwości. W razie konfliktu może nie zapewniać wsparcia. W każdym wypadku pozostaje funkcją globalnej polityki, nie świętym Graalem zapewniającym Polsce bezpieczeństwo. Wydaje się zatem, że nie warto ponosić dla jej zapewnienia nadmiernych kosztów finansowych i politycznych.

Równolegle do rozmów o amerykańskiej obecności wojskowej biegną sprawy modernizacji Wojska Polskiego. Warunkuje je ten sam układ sił w dziedzinie polityki zagranicznej, co przekłada się na dominację podmiotów amerykańskich. Bieżący rok przyniósł podpisanie umowy dotyczącej dostawy pierwszego dywizjonu artylerii rakietowej w programie Homar, informację o przesunięciu na co najmniej przyszły rok sygnowania zawarcia porozumienia dotyczącego II fazy programu obrony przeciwlotniczej/przeciwrakietowej „Wisła” oraz wystosowanie do strony amerykańskiej zapytania ofertowego w sprawie zakupu 32 wielozadaniowych samolotów bojowych V generacji F-35A. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z bardzo wątpliwym finałem realizowanego od początku wieku przedsięwzięcia, które miało dać Wojsku Polskiemu system o maksymalnym zasięgu rażenia celów przekraczającym 150 km, według pierwotnych założeń krajowej produkcji, z zastosowaniem rozwiązań licencyjnych. Skończyło się na zakupie amerykańskiego systemu HIMARS „z półki”, bez żadnych elementów polskich, o bardzo ograniczonej kompatybilności z krajowymi systemami łączności i dowodzenia, bez zabezpieczenia nawet serwisu. Jest to z jednej strony efekt fatalnej organizacji prac badawczo-rozwojowych, braku konsekwencji w zakresie finansowania czy wręcz świadomości takiej konieczności, a także mających mętne cele i wątpliwe efekty permanentnych reorganizacji przemysłu zbrojeniowego, z drugiej natomiast ogromnych wpływów w sferach rządowych działających na rzecz podmiotów amerykańskich lobbystów, w szczególności koncernu Lockheed Martin. Zmarnowano leżącą w zasięgu możliwości szansę na skokowe zwiększenie kompetencji krajowego przemysłu, zyskując uzbrojenie co prawda sprawdzone, jednak przeciętnie już nowoczesne, którego koszty eksploatacji z uwagi na zagraniczny serwis będą nieuchronnie bardzo duże, a możliwości użycia bojowego zależne od amerykańskiej decyzji politycznej.

W odniesieniu do programu „Wisła” istnieją realne obawy, że z uwagi na kwestie finansowe oraz dotyczące rozbieżności między formułowanymi przez Polskę oczekiwaniami w zakresie koprodukcji a chęcią Amerykanów do udostępnienia rozwiązań, realizacja dostawy sześciu (z ośmiu planowanych w ramach całego programu) baterii zostanie co najmniej opóźniona, a wypadający w roku 2026 koniec bieżącego Planu Modernizacji Technicznej, w ramach którego systemy miały zostać wprowadzone na uzbrojenie, w najlepszym razie pokryje się z rozpoczęciem dostaw. Nie można też wykluczyć, że odwleczenie następuje faktycznie ad Kalendas Graecas, a zdolności zostaną uzupełnione w ramach innego programu – albo wcale.

Zakup nowych wielozadaniowych samolotów bojowych stał się natomiast koniecznością wskutek gwałtownej utraty zdolności operacyjnych przez flotę MiGów-29. Maszyny te, od początku służby w polskich barwach w roku 1989, były realnie mało nowoczesne z uwagi na dość niewielkie możliwości wczesnej wersji, na eksport dodatkowo zubożonej. Były też z powodu deficytów perspektywicznego myślenia permanentnie przeceniane i traktowane jako konstrukcja mająca przed sobą długą przyszłość, sięgającą nawet lat 30. Tymczasem ich głęboka modernizacja, zwiększająca skokowo potencjał, była niewykonalna politycznie z uwagi na konieczność zapewnienia udziału strony rosyjskiej, a dostawy części zabezpieczających bieżące funkcjonowanie stanowiły zawsze problem. Technikom sił powietrznych, którzy zapewniali przez 28 lat funkcjonowanie tych samolotów bez strat, należą się najwyższe słowa uznania, jednak wskutek postępującego zużycia prowizorka przestała wystarczać. Od 2017 rozbiły się już trzy MiGi, a prawdopodobnie to dopiero smutny początek.

Wskazanie na F-35A trudno podważać od strony merytorycznej. Jest to jedyny dostępny w pełni funkcjonalny samolot V generacji, z uwagi na cechy stealth i rozbudowane zintegrowane pole informacyjne znacznie przewyższający maszyny generacji IV (jak europejskie Typhoon, Rafale i Gripen) czy III zmodernizowanej do standardu IV (jak F-16V czy F-18E/F). Można zatem uznać, że procedura przetargowa byłaby w istocie stratą czasu. Nie trzeba martwić się o korzyści przemysłowe – kolejne rządy zadbały o zanik krajowego przemysłu, który mógłby np. aspirować do zastąpienia firm tureckich w procesie produkcji F-35, co jednak wiązałoby się z trudnymi, czasochłonnymi rozmowami. Offset można załatwić w sposób w ogromnej przewadze pozorny, co przećwiczono już przy kontrakcie na F-16. Polska szczęśliwie nie produkuje uzbrojenia lotniczego, nie ma zatem problemu dostępu do kodów źródłowych samolotu w celu jego integracji, z kolei bezalternatywne stawianie na Waszyngton pozwoli nie martwić się niekontrolowanymi przez posiadacza transmisjami pakietów danych do producenta, na które zwracali uwagę choćby Norwegowie. Przy odrobinie uśmiechu Fortuny mamy zatem szanse być bardzo szczęśliwymi użytkownikami F-35.

dr Jan Przybylski

Fotografia w nagłówku tekstu: MSgt John Nimmo Sr., za Wikipedia.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie