Zmartwychwstanie (1931)
Bogacz w religii Jezusa nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego, bogacz, to lichwiarz, a faryzeusz, jego obrońca, to „grób pobielany”, to „ród jaszczurczy”, to handlarz świętościami, oszust, obłudnik!
„Good Bye, Lenin!” to tytuł filmu z 2003 roku, reżyserowanego przez Wolfganga Beckera. Akcja rozgrywa się w czasie upadku NRD. Bohaterką jest Christiane Kerner, zaangażowana enerdowska komunistka, która zapada w śpiączkę w październiku 1989. Gdy budzi się w czerwcu 1990 roku, NRD już nie istnieje. Jej syn Alex stara się przygotować ją jak najdelikatniej na nową rzeczywistość, nie chcąc, by doznała wstrząsu, który mógłby przeszkodzić w powrocie do zdrowia. Inscenizuje wokół niej nieistniejąca już enerdowską rzeczywistość przy pomocy starych rekwizytów, nagrań wiadomości na video i rozmaitych sztuczek polegających na przepakowywaniu nowych elementów codzienności w stare enerdowskie opakowania i łuski. Cały czas jednak nowa rzeczywistość wysypuje się z tych opakowań, powodując zdumienie, niepokój, ale także śmiech. To, co nowe, jest tłumaczone na różne sposoby, często komiczne, językiem starego – np. nowe elementy miejskiego pejzażu biorą się stąd, że NRD zaczęło przyjmować uciekinierów z Zachodu. Helikopter zabiera pomnik Lenina na śmietnik, ale żeglując w powietrzu Włodzimierz Ilicz zdaje się czule żegnać z bohaterką. Film jest ciepły i zabawny, jest też bardzo smutny.
Podobne tragikomiczne wrażenie (minus ciepło) mam ostatnimi czasy przeglądając polskie media. Tak jakby nie dotarło do nich, co właściwie się dzieje, dziennikarze inscenizują sobie świat sprzed pandemii COVID-19 i ubierają nowe zjawiska w stare frazesy. Pojawia się zarówno plan Balcerowicza, jak i wzrost gospodarczy, dopływ środków finansowych do wielkiego biznesu, uelastycznienie czasu pracy, jak i hasło restrukturyzacji. Przez polskie niebo szybuje unoszony przez helikopter historii duch Friedricha Hayeka, znanego jako jeden z ojców założycieli doktryny neoliberalnej. Widmo to wyciąga w czułym geście ręce do polskiego głównego nurtu ekonomii, mediów, zarządzania i polityki.
Tymczasem, gdy wyjrzeć poza nasze poczciwe cztery ściany, to dzieją się rzeczy. Pominę wszystkie tradycyjne lewicowe głosy i media. Zacznijmy od „Teen Vogue”, które w artykule z 24 marca w bardzo dosadnych słowach wyjaśnia, jak „Pandemia korona wirusa ujawniła porażki kapitalizmu” i, co więcej, postuluje, że inne systemy gospodarcze są możliwe. „Financial Times” prezentuje 12 marca „Przyszłość socjalizmu w Ameryce”, ogłaszając, że amerykańska alergia na socjalizm była przesadzona, a przesłanie Berniego Sandersa trafia do amerykańskiej młodzieży i, być może, tenże jest Janem Chrzcicielem nowych czasów. „Daily Telegraph”, znany też jako „Daily Torygraph” – sztandarowy dziennik brytyjskiej partii konserwatywnej, 17 marca obwieszcza, niczym jakaś Szczepkowska à rebours, „Nie istnieje alternatywa [tak, tak, to jest to właśnie słynne hasło, to neoliberalne amen: There Is No Alternative]: w walce z koronawirusem jesteśmy wszyscy socjalistami”. Ten sam „Telegraph” w dziale Biznes radzi: „Boris musi niezwłocznie przyjąć socjalizm, by ocalić liberalny wolny rynek” (20 marca). Wprawdzie celem ma być uratowanie liberalnej gospodarki, ale co do środków tekst nie pozostawia wątpliwości: „nie ma żadnej spójnej alternatywy”.
W mediach pojęcie dobra wspólnego pojawia się nie tylko bez nawiązania do „tragedii” (często cytowana, choć oparta na co najmniej wątpliwych przesłankach, teoria biologa Garretta Hardina z 1968 roku spopularyzowała wyrażenie „tragedia dobra wspólnego” jako skrótową deklarację wyższości własności prywatnej), ale w tezach takich jak, na przykład, że „koronawirus przypomniał Amerykanom, że dążenie do szczęścia powiązane jest z dobrem wspólnym” („The Conversation”, 18 marca). Z kolei „The Independent” (17 marca) rozważa, „co koronawirus ujawnił o narodowych sposobach myślenia – i jak Kuba zajęła czołowa pozycję”. Tak, Kuba, ta sama, gdzie Castro i Che Guevara, postrach liberalnych salonów („i od Kuby uchroń nas, Ronaldzie…”). Wreszcie, „Poseł Torysowski żąda, by Richard Branson zapłacił wszystkim pracownikom Virgin ze swojego majątku” (25 marca). I, ostateczny kołek w serce Maggie Thatcher: „Istnieje coś takiego, jak społeczeństwo, ogłasza Boris Johnson ze swojego bunkra”. Brytyjski premier, nieustraszony bojownik neoliberalizmu, trawestuje bez szacunku słynne powiedzonko swojej wielkiej prekursorki („there is no such thing as society”). Inna sprawa, że czyni to z pobudek wybitnie narcystycznych i egoistycznych, aż takie cuda nawrócenia nie mają w naszym świecie miejsca.
Zresztą mniejsza o nawrócenia. Mówimy o języku – a ten zmienia się z dnia na dzień i niedługo będzie się dało powiedzieć wiele ważnych prawd bez bycia wyrzuconym do śmietnika „nieracjonalności”. Taki język istniał już wcześniej, ale tylko na marginesach. Lewicowa ekonomia, filozofia, socjologia, nauki zarządzania, lewicowe, lewicujące i ekoradykalne kręgi skupione wokół pism takich jak „Jacobin” czy „Social Europe”, a także wiele innych mniej lub bardziej niszowych, mniej lub bardziej rozproszonych środowisk od dawna mówiło o konieczności zmian, o brutalnym niezrównoważeniu neoliberalnego kapitalizmu. Od dawna też proponowano alternatywne strategie. W ostatnich latach propozycje te wyrażane były chyba szczególnie stanowczo. Ciekawym przykładem jest parafuturologiczna książka socjologa i publicysty Petera Frase’a a 2016 roku pod tytułem „Cztery przyszłości: Życie po kapitalizmie”. Frase, w odróżnieniu od dominujących w tym czasie dyskursów, nie wierzył w determinizm technologiczny, lecz raczej w różne użycia technologii. Ten, kto ma władzę, używa dostępnych technologii do swoich celów. W zależności od tego, jak będzie wyglądać układ sił społecznych, tak będzie wyglądać scenariusz rozwoju. Pierwszy scenariusz nazywa komunizmem, przez co rozumie nie komunizm państwowy typu radzieckiego, lecz w pełni równe społeczeństwo, które będzie umiało użyć technologii do wprowadzenia powszechnego dostatku. Od każdego według możliwości, każdemu według potrzeb. Koniec wyzysku i koniec niszczenia środowiska. Drugi scenariusz to rentyzm: owszem, dostatek jest produkowany, ale tylko dla niewielkiej elity. Pozostali walczą o coraz bardziej ograniczone możliwości zatrudnienia przy obsłudze technologii, dzięki której bogaci stale się bogacą. Trzecia możliwość to socjalizm, czyli ustrój, gdzie wszyscy troszkę muszą się ograniczyć, nie ma wzrostu, ale za to jest równość, sprawiedliwość i troska o środowisko. Aby uratować klimat, państwo radykalnie przekształca strukturę społeczno-ekonomiczną. Każdy otrzymuje podstawowy dochód gwarantowany. Wreszcie, ostatnia możliwość, czyli eksterminizm. To opcja dystopijna, społeczeństwo horroru, gdzie mała zamożna elita wprowadza nowoczesny feudalizm. Życie ludzkie liczy się mniej, niż gospodarka – i to całkiem oficjalnie. Nadmiary „zasobów ludzkich” trzymane są w obozach dla uchodźców lub po prostu eksterminowane. Książka Frase’a nie jest może jakąś bardzo zaawansowaną futurologią (zakreśla możliwości raczej niż ekstrapoluje obserwowalne trendy), ale na pewno daje język do codziennych, poważnych rozmów o przyszłości. Taki język jest ogromnie ważny, szczególnie w systemie definiującym samego siebie jako pozbawiony alternatywy. Bardzo mocno dawało się to odczuć przez ostatnie lata w Polsce, gdzie bardzo brakowało innych języków do rozmowy o problemach społecznych, gospodarczych, organizacyjnych.
Sprawiało to, że trudno było zabrać na poważnie głos, jeśli nie mówiło się językiem neoliberalizmu, czy to z prawa, czy z lewa, czy z centrum (tak, neoliberalizm występuje we wszystkich barwach spektrum politycznego, dlatego tak ciężko było go podważyć). Pragnących mówić inaczej czekało odrzucenie i przedefiniowanie jako osoby niezasługujące na zostanie wysłuchanymi. Istniał cały słowniczek definicji. Mówili „wariatka” – to znaczyło mniej więcej „niech ona wreszcie się zamknie, bo rzeczy, które mówi psują mi dobry nastrój i niszczą samozadowolenie, a nie mam żadnych dobrych argumentów przeciwko jej twierdzeniom”. Mówili „nadwrażliwiec” – to znaczyło „ten facet uznaje za pełnoprawnych ludzi tych wszystkich, którzy muszą cierpieć czy poumierać, żebym ja mógł być bogaty i przekazać majątek moim dzieciom”. Mówili „dorośnij” – to znaczyło „napluj na swoje poczucie godności, tak jak ja, to dam ci zarobić, bo wiesz, ja naprawdę muszę zrobić karierę, to jest jedyna poważna rzecz w moim życiu”. Mówili „za słaby” – to znaczyło „nie ma serca z kamienia, ma jakieś ludzkie uczucia, to mnie stresuje i sprawia, że wpadam w depresję, będę musiał znów się napić i walnąć sobie prochy”. Mówili „nierealne, ludzie są źli i głupi, im się tak właśnie podoba, nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie z tym walczył”. Okazywali pogardę, kazali cieszyć się, że z łaski pozwalają żyć na marginesach. Trzymali krótko, nie nagradzali, nie zapraszali – ostracyzowali, wzruszali lekceważąco ramionami. A gdy już musieli się odezwać w publicznej przestrzeni, to wyciągali stare dobre armaty: Wenezuela. Trach. Kuba. Bum. No właśnie, co z tą Kubą…?
Gdy siedzimy w pandemicznym odosobnieniu i słuchamy głosów z różnych miejsc, pamiętajmy, jak bardzo nie da się wrócić do tamtego świata. Tak, naprawdę był źle urządzony, niesprawiedliwy, odrażający. Uchodźcy giną na morzu, nikt „poważny” nie kiwnie palcem. Wycinane są lasy, zabudowywane zielone przestrzenie miast, dzień w dzień niszczone to, co żywe, zdrowe i piękne, w imię „ważnych celów” takich jak PKB. Nikt racjonalny nie bierze tego zbyt serio. Sfera publiczna rozgrabiona, przepraszam, „sprywatyzowana”, dobro wspólne dotknięte tragedią, ale nie nieskuteczności, wcale nie, lecz tragedią chciwości jednych kosztem drugich. Nie podoba się? To możesz zawsze zostać skazany prawomocnym wyrokiem niezależnego sądu. I to ciągłe schodzenie im z drogi – zawsze im się spieszyło, słusznie, dorośle, racjonalnie. Spieszyli się i zdawali nie wiedzieć, nie pamiętać, nie rozumieć, że gdy potęga radzieckiego państwowego komunizmu runęła, to przez kilka lat rozmawialiśmy o tym, co dobrego możemy teraz powołać solidarnie do życia. Te „długie nocne Polaków rozmowy”. Nie po to, by wycięli nam wszystkie drzewa w mieście. Nie po to, by zabrali każdy dom, „zefektywizowali” każdy szpital. Nie po to, by Polska miała siedmioro przedstawicieli na liście najbogatszych ludzi świata „Forbesa”. Nie po to, by uniwersytety zbudowały przewagę konkurencyjną.
Na początku lat 90. prowadziłam badania w terenie wśród polskich dyrektorów, pamiętających czasy PRL-u. Kiedyś, jako wątek uboczny, spytałam kilkoro spośród moich rozmówców o wspomnienia z czasów stalinowskiej młodzieżówki ZMP. Usłyszałam wiele opowieści, głównie mrocznych: o upokorzeniu, o strachu, o zdradzie, o kłamstwie, pogardzie, przemocy. I o języku uprawomocniającym to wszystko, ciągłej fałszywej narracji przewijającej się w szkołach, na uczelniach, na uroczystościach, nawet między znajomymi. Moi rozmówcy sami go używali, bo inaczej nie mogli, bo bali się, a także dlatego, że innego tak spójnego języka po prostu nie znali. Opowiadali o tym, jak ten język ich prześladował od zewnątrz i niejako od środka. Te ohydne, obce słowa, którymi wypełniła się ich młodość i które dla większości z nich bardziej, niż realnym, fizycznym zagrożeniem, były pętami i kneblem. O zebraniach, o samokrytyce, o akademiach pełnych tych słów. Jeden z moich rozmówców opowiedział mi tę historię do zaskakującego końca – jak w czasie „odwilży” w 1957 roku zebrali się na Plenum. Widział wokół siebie tych samych ludzi, co zawsze, te same twarze, ale teraz inne, miękkie, plastyczne. I zaczęli mówić. Mówili zupełnie inaczej, niż dotąd, opowiadał mój rozmówca, stał się cud, niby wszystko to samo, ale jednak nie takie samo, niby ci sami, ale jednak teraz – mówili ludzkim głosem. To był ostatnie plenum, ZMP zlikwidowano.
„Przestań wyobrażać sobie Apokalipsę. Zacznij wyobrażać sobie rewolucję” – mówi mem przekazywany sobie wśród moich znajomych na facebooku. Tak, wyobraźmy sobie, mamy już język, może powiedzieć na początek: good bye, Hayek, do widzenia, a właściwie – żegnaj. To ty, Friedrich i twoi ziomale sknociliście sprawę tak absolutnie, że teraz musimy siedzieć w domu, człowiek człowiekowi nie może podać ręki, nie można iść na kawę, księgarnie zamknięte, kto wie, czy kiedykolwiek się otworzą. Studenci, których moglibyśmy uczyć, są rozproszeni po rodzinnych miejscowościach. Gorzej, dużo gorzej: ludzie umierają na korytarzach szpitali. A troszkę wcześniej w Australii płonęły lasy, szalały powodzie i tornada. Wasze dogmaty były szkodliwe i kłamliwe, wasza estetyka była jadowita i jałowa, wasze ambicje egoistyczne. Wasz świat był niegościnny i brutalny. Żegnajcie, Hayek i cała kompanio, żegnajcie wszyscy, którzy zaprowadziliście nas na ten skraj. Ustąpcie miejsca wariatkom, nadwrażliwcom, niedorosłym. Inaczej dalszego ciągu nie będzie – a przecież jednak coś nas wszystkich łączy. Dwie rzeczy: jesteśmy ludźmi, nie chcemy końca świata. Wszystko ma swój czas. Niech to będzie czas mówienia ludzkim głosem.
prof. Monika Kostera
Bogacz w religii Jezusa nie wejdzie do Królestwa Niebieskiego, bogacz, to lichwiarz, a faryzeusz, jego obrońca, to „grób pobielany”, to „ród jaszczurczy”, to handlarz świętościami, oszust, obłudnik!
Jeżeli chcemy przerwać to błędne koło, musimy przeciwstawić się logice cięć, uratować przed ubóstwem tych, którzy stracili pracę i sprawić żeby ludzi znów zaczęli wydawać pieniądze.