Unikanie państwa, wręcz niechęć lub zniechęcenie do brania współodpowiedzialności, z jednoczesnym korzystaniem ze środków publicznych, sprowadziło organizacje do roli podwykonawcy dla władz publicznych. Można im narzucić zarówno tematy, jak i kierunki działań. System finansowania organizacji w Polsce, czyli ustawa o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, jest młodszym dzieckiem zamówień publicznych, dlatego wysublimowany system konkursów, preferujący źle pojętą „konkurencyjność”, zmusza do konkurowania również na poziomie zaniżonych stawek. To pokłosie syndromu „najniższej ceny” doprowadziło wiele przedsięwzięć na skraj absurdu, dokładając dodatkowo tzw. wkład własny, czyli zaniżone koszty wykonania zadania trzeba uzupełnić dodatkowo o 10-15% wkładu własnego ze składek czy innych źródeł. Największe szkody wprowadziło – silne w kulturze organizacyjnej – pojęcie „wspierania organizacji pozarządowych”, w które uwierzyły też same organizacje. Czyli realizacja zleconych zadań publicznych jest wspieraniem organizacji. Ale już zakup tej samej usługi od przedsiębiorcy jest po prostu zakupem od przedsiębiorcy. Organizacji robi się przysługę, w przypadku przedsiębiorcy kupuje się niezbędny produkt. Ideolodzy sektora, wychowani na amerykańskich wzorcach, tak długo pielęgnowali kwestię odrębności od państwa (łącznie z adaptacją amerykańskiej nazwy organizacji pozarządowej: NGO), że wpadli we własną pułapkę. Polska nie jest krajem filantropii i filantropów, w którym możliwa jest autonomia finansowa organizacji. Biznes ma te działania w głębokim poważaniu i, zamiast wspierać istniejące organizacje, stworzył własne fundacje, które wspiera środkami publicznymi z 1% podatku PIT. Tym samym koncept na finansową i, co za tym idzie, pozarządową autonomię – spalił na panewce.