Ostatnimi czasy z przyjemnością miłośniczki soczystej polszczyzny używam Okraskowego określenia (czyli okraskizmu, jak twierdzi lud fejsbukowy) „ględzenie”. Oznacza ono pewien rodzaj gadaniny – bezrefleksyjnej mowy przywileju i nudnego poczucia wyższości i uprawnienia. Jest to słowo polskie i trafne, nie wymaga przemodnych kalek językowych z angielszczyzny i oddaje idealnie sedno sprawy. Jedną z takich kalek, która przybrała znamiona plagi, jednocześnie doskonale łącząc się z ględzeniem, jest zarządzanie czym popadnie. Angielskie słowo to manage ma w języku polskim wiele znaczeń, takich jak dawać sobie radę, radzić sobie, kontrolować, potrafić, obchodzić się, kierować i zarządzać. Wszystkie te znaczenia (i wiele innych) bywają ostatnio tłumaczone jako zarządzanie.
Bzdura kosmiczna! Nie istnieje coś takiego, jak zarządzanie sobą, zarządzanie talentem, zarządzanie relacjami, zarządzanie millenialsami, zarządzanie stresem, zarządzanie emocjami, zarządzanie pasją, zarządzanie ambicją, zarządzanie wiekiem, zarządzanie gniewem (wszystko to autentyki). Równie dobrze można by wyobrazić sobie następujący mądry dialog: „jak dajesz sobie radę w tym deszczowym czasie? – jakoś zarządzam”; how to you endure in the rainy season? – somehow I manage. A „zarządzam sobą” to po angielsku I am the director of myself. Mojego prywatnego anty-Miodka zdobywa jednak „zarządzanie życiem”, którego podejmuje się uczyć pewna prestiżowa warszawska uczelnia na specjalnych studiach podyplomowych, drogich i „elitarnych”.
Zarządzanie to wszak gospodarowanie (rzadkimi) zasobami, zatem możemy mówić o zarządzaniu fabryką, finansami, produkcją, ewentualnie czasem (jeśli chodzi o podejście systemowe, nie o własny kalendarzyk). Dalej, kieruje się ludźmi, zarządza personelem, bo w domyśle to cały podsystem przedsiębiorstwa, nie tylko ludzie jako tacy, ale także przepisy, stanowiska pracy, funkcje doboru, utrzymania i rozwoju itd.
Skoro mamy sezon ogórkowy i idę bardzo poważnie być offline w sierpniu, z plecakiem i bez zarządzania, to ten felieton będzie troszkę mniej serio. Nie aż tak, by nie wyraził moich głębokich i stałych w swej negatywnej tonacji uczuć wobec kapitalizmu, ale, być może, wyrazi je nieco mniej solennie. Jeśli potrafię.
Na początek coś bardziej serio – dlaczego warto się zastanawiać nad ględzeniem. Duński metodolog nauk społecznych prof. Bent Flyvbjerg zwraca uwagę, że wówczas, gdy ma się do czynienia z materią społeczną, należy zadawać kilka podstawowych pytań: dokąd zmierzamy? Kto wygrywa, a kto traci na tym, że zmierzamy tam, gdzie zmierzamy? Czy ten kierunek rozwoju jest pożądany? Jeśli nie, to co powinniśmy z tym zrobić? Te pytania są obowiązkowe dla wszystkich uczonych zajmujących się naukami społecznymi – bez brania pod uwagę ukrytego często głęboko w strukturach społecznych czynnika władzy, czyli fundamentalnego pytania, dla kogo dane zjawisko jest korzystne, nauki społeczne są bez wartości. W codziennym życiu nie jest to postulat aż tak mocny, jedynie zachęta do refleksji. Może przydać się wszelkim osobom zainteresowanym mediami, a także socjalistom, których, przypomnę, łączy przede wszystkim dążenie do obalenia kapitalizmu i zmiany świata na lepsze. Krytyczne myślenie i refleksyjność mogą być w tym bardzo pomocne. Zatem wszelkie „prawdy oczywiste” nie są prawdą. To ględy. Znów powołam się na spostrzeżenia Flyvbjerga, który głosi, że myślenie krytyczne jest niezbędne, bo w zetknięciu z materią społeczną musimy zrezygnować z wszelkich pretensji, także tych niewyrażonych wprost, by naśladować sukces nauk ścisłych w tworzeniu teorii kumulatywnych i predyktywnych, bo takie podejście po prostu nie działa w naukach społecznych. Nie ma więc żadnych obiektywnych praw, na których możemy się oprzeć. Zawsze musimy odnieść się do problemów, które mają znaczenie dla konkretnych grup ludzi w społecznościach lokalnych, narodowych i globalnych, w których żyjemy, i musimy robić to w sposób mający znaczenie, czyli po prostu mieć im coś do powiedzenia i do zaproponowania. Inni ludzie to nie tylko nasze „przedmioty badań” czy też czytelnicy, wyborcy, oddane głosy, słupki sondażowe, ale nasi współobywatele. To, co mówimy i jak mówimy, jest naprawdę ważne, bo, nawet jeśli nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, jest zawsze częścią dialogu, podkreśla Flyvbjerg. Zostawmy wakacyjnie naukę troszeczkę na boku i hop, wskoczmy do basenu słów i gadaniny, której częścią bardzo poczesną są nie tylko pociągające plotki i gawędy, ale też rozmaite ględy.
Pierwszym i całkiem niebanalnym rodzajem ględzenia są ględy o wszech-zarządzaniu. Bogiem a prawdą nie tylko złe zwyczaje tłumaczeniowe i brak wiedzy leżą u podstaw tego nałogu. Jedną z głównych jego przyczyn jest to, że po prostu opłaca się tak mówić – za takie sformułowania przyznawane są granty, pozytywne oceny recenzentów i innych opiniodawczych ważnych gron. Niedawno Aldona, doktorantka z dziedziny nauk społecznych, próbowała otworzyć przewód z pracą o wspieraniu zaradności profesjonalnej pewnej grupy zawodowej, powiedzmy, artystów. Komisja stanowczo odrzuciła propozycję, nakazując zmianę tytułu na przedsiębiorczość. Aldona, pomimo przekonujących uzasadnień i pogodnego, niekonfrontacyjnego usposobienia, rada nie rada musiała zmienić tytuł i aparat terminologiczny, bo inaczej nie mogłaby wyników swoich badań przedstawić jako pracy doktorskiej. Inna doktorantka, Angelina, która zaproponowała jako tytuł swej pracy „Kierowanie ścieżką zawodową”, została nakłoniona do jego zmiany na „Zarządzanie karierą”, bo jej oryginalny tytuł skojarzył się komuś z PRL. Angelina z trudem powstrzymała pytanie: a komu i jak będzie się mój zmieniony tytuł kojarzyć za 20 lat?
Naukowcy znają takie historie doskonale, nie muszę się nad nimi za bardzo rozwodzić. Jednak język, którego używamy w nauce nie jest w tym przypadku wyłącznie naszą hermetyczną sprawą. Pozostali ludzie przyzwyczaili się do takiego języka – z wyjątkiem lingwistów i filozofów, których, bywa, że chętnie czytamy, ale rzadko słuchamy. Zwykli ludzie widzieli tego typu konstrukty miliony raz w ciągu dowolnego miesiąca i myślą, że to jest poprawna forma. Zarządzacze, czyli teoretycy zarządzania, są zadowoleni, bo po cichu i prawie bez wysiłku rozbudowują swoje imperium symboli. Problem w tym, czym będziemy się, jako dyscyplina nauki, zajmować, gdy skończy się bańka – a kiedyś się skończy – i z czym właściwie zastaniemy? To imperium symboli zawiera ględy. Coś takiego jak „zarządzanie życiem” czy „zarządzanie sukcesem” nie ma sensu poza modą na zarządzaniową nowomowę. Czy potrafimy odpowiedzieć na pytanie: co będziemy badać w czasie, gdy zarządzanie nie będzie już modne, gdy nie będzie wiodącą ideologią? Ja mam pewien pomysł – będziemy zajmować się mniej więcej tym samym, czym oryginalnie mieliśmy jako nauka akademicka (czyli nie szkoły handlowe, lecz instytuty uniwersytetów), mniej więcej od lat 20. czy 30. ubiegłego stulecia i przez cały czas od tamtej pory. Nawet mam polski dyplom z tej dyscypliny: magister organizacji i zarządzania. Podobny pomysł ma mój wybitny kolega profesor Martin Parker, z tym że on proponuje, by pozbyć się z nazwy zarządzania, bo jest to wszak część składowa szerszego pojęcia – organizacja.
Kolejny podgatunek ględów to władzoprelekcje. Może zacznę prezentację takowych od tego, że nie wierzę w „mansplaining”. To tylko część zjawiska i tak jak bywa modnie przedstawiana zaciemnia raczej niż eksponuje problem, jakim jest retoryka władzy i przywileju. Tak, to prawda, że w patriarchacie strukturalną władzę mają mężczyźni – nie jako grupa żywych ludzi, ale cecha dostępu do uprzywilejowanej struktury społecznej. Bycie facetem z władzą daje coś w rodzaju klucza generała do wszystkich struktur. Więc gdy oni (faceci z władzą, nie faceci władzy pozbawieni) sobie gawędzą, to wszyscy ich słuchają, w tym także ci, którzy lepiej od tamtych znają się na przedmiocie gawędy. To samo robią wszakże kobiety mające władzę, dokładnie tak samo nie wiedząc, że to robią – a nawet, przeciwnie, czując się dumne, że tak oto prezentują silną kobiecość i ach jakież to wyzwalające dla potęgi jajnika. Tymczasem władza to władza i działa tak samo, niezależnie od genitaliów. Podpieseł płci dowolnej może sobie gadać ile wlezie i tak czy owak kiedyś przyjdzie ktoś, kto naprawdę wytłumaczy to samo i wtedy świat usłyszy. Podpieseł może być co najwyżej zabawny, interesujący albo – na ogół – niezauważalny lub irytujący. To oczywiste, że należy jej/jemu wytłumaczyć wszystko porządnie.
Kolejny podtyp ględów to śmieciomichałki. Przykłady, przykładziki, atrakcyjne ilustracyjki na prawach niepodważalnego argumentu. Na przykład bardzo popularne są ostatnimi czasy w polskiej akademii anegdoty o tym, jak uczony złożył do oceny publikację składającą się z samych pustych stron, a w sektorze IT opowiastki o informatyku, który zapomniał przychodzić do pracy. Służą one legitymizacji postulatu wzmożenia kontroli – słuchacze oburzają się, że oto inni – ci okropni akademicy, ci luzacy informatycy – mają takie fory, podczas gdy oni muszą rzetelnie pracować.
Chciałabym zwrócić uwagę na kilka kwestii. Po pierwsze, to tylko anegdoty. Rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona i nie ten jeden leser, luzak, oszust, alkoholik powoduje upadek morale, lecz czyni to na ogół osoba na pozycji władzy, dająca zły przykład innym. W wyniku wzmożenia kontroli osoby stosujące wobec swojej pracy taryfę ulgową i pragnące to legitymizować, starają się o uzyskanie takiej pozycji, by działać w ten sposób bez negatywnych konsekwencji, a nawet z możliwością uzyskania permanentnych przywilejów. Stają się niewidoczne, ale sposób ich działania wyznacza odtąd normę dla całego podsystemu, którym kierują. Koszty zaostrzenia kontroli zawsze spadają na innych, głównie na tych „ze środka” struktur lub na najsłabszych (na różne sposoby) pozycjach.
Po drugie, kwestia warunków pracy – w przypadku pracy naukowej czy pracy informatyka warunki jej wykonania są inne, niż w przypadku sprzedawcy szamponów. W ogóle niewyalienowana praca ma to do siebie, że odbywa się we właściwym sobie kontekście, ma swoje zasady, prawa i narzędzia. W kapitalizmie dominujący postulat kontroli przez oderwanie pracy od wiedzy i wpływu pracownika, na początku zastosowany był wobec robotników przemysłowych jakieś sto lat temu i stopniowo objął wszystkie grupy zawodowe, ba, nawet profesje takie jak medycyna czy akademia. Deprofesjonalizacja przynosi mnóstwo fatalnych skutków, takich jak systematyczne obniżanie standardów, odłączenie empatii, czyli profesjonalna znieczulica i szalejąca alienacja wywołująca epidemię depresji.
Po trzecie, cóż w tym złego, by funkcjonowały w organizacjach różne postaci, ludzie niedoskonali czy mający niedoskonałe momenty? Można, zamiast czynić z nich kozły ofiarne, starać się nad nimi pochylić, pomóc, zdyscyplinować, wyedukować. Z tego, co pamiętam, na tym miało polegać nowoczesne kierowanie ludźmi. Gdyby nikt nie pochylił się swego czasu w zwykłej nastawionej na zysk korporacji nad posiadającym wówczas sto problemów Johnem Burnsidem, nie mielibyśmy dziś genialnego szkockiego poety. Pytanie za kupon na pietruszkę od felietonistki-strukturalistki: dlaczego śmieciomichałki zawsze dotyczą słabych, maluczkich, organizacyjnych podpiesełków? Jakoś nigdy nie słyszy się o szefie, który zapomniał przyjść do pracy. Albo o dyrektorze-alkoholiku, który od rana dolewa sobie z piersióweczki whiskaczyka do kawki. Czemu nie czyta się prasowych bzdurek o menedżerach wpisujących losowe słowa do raportów? A już z całą pewnością – o inwestorze miliarderze, którzy zapomniał przyjść do pracy… Może to nie dotyczy tych pozycji, funkcjonują na nich wyłącznie tytani pracy i aniołowie odpowiedzialności?
Podgatunek kolejny, niebanalny. Ballada o zgniłku. Czasami – wcale nie bardzo rzadko – pojawia się w dyskursach naszych codziennych i medialnych taka granicząca z sadyzmem „dorosłość”: „zaraz wam udowodnię, że świat jest zgniły, ja to wiem, teraz i wy się przekonacie”. Jestem zmęczona założeniem, że posiadanie poglądów, szczerość, zaangażowanie, są miarą niedojrzałości i godne pogardy, natomiast o prawdziwej dojrzałości świadczy – i zasługuje na zaufanie – wyłącznie cynizm. W ten sposób można przedstawić siebie jako postać poważną i dojrzałą, zasługującą na bogactwo i władzę. Można w ten sposób przekonywać, że się na wszelkie te nagrody w pełni zasługuje. Dlaczego? Bo taka osoba spojrzała w otchłań i otchłań spojrzała na nią i głęboko westchnęła. Nie, nie jest to efekt dojrzałości, lecz na ogół kooptacji. Była idealistka, były idealista, którzy tego doświadczają, prawdopodobnie nie tyle dorośli, co sprzedali swoje ideały za jakąś tam cenę, mniejsza z tym, czy z życiowej konieczności, czy z innego powodu. Ballada o zgniłku potrzebna jest takiej osobie do tego, by za jednym zamachem uprawomocnić to, co zrobiła – zwykłą i dość pospolitą zdradę, a jednocześnie odreagować swoją złość, smutek i obrzydzenie z tego powodu na kimś innym, na sobie samej sprzed aktu zdrady, na innych, którzy (jeszcze, wcale) tego aktu nie dokonali. Dzięki balladzie znów czuje się uskrzydlona, znów czuje, że żyje i walczy – to nieważne, że tym razem na radykalnie innym froncie i bardziej z samą sobą, niż przeciwko zniewoleniu. Ględzenie o doniosłości bycia zgniłkiem jest, w istocie, formą permanentnego samobójstwa, które można popełniać wciąż na nowo, w uniesieniu.
Skoro sezon ogórkowy, to nie musi być mądrych konkluzji. Może tylko tyle, że takie ględy tworzą coś, co z pozoru jest lekkie i frywolne – modę. Zawsze zadziwiała mnie i przerażała siła, która w połowie lat 70. nagle kazała wszystkim kobietom nosić jednakowe koszulki z nadrukiem portretu zagadkowej kobiety, potem skarpetki z koronką, a potem nagle wszystkim głosić, że rynek rozwiąże sam wszystkie problemy ludzkiej egzystencji. Moda jest tylko z pozoru lekka i zabawna. To jedna z potężnych sił instytucjonalizacyjnych, czyli takich wielkich kulturowych dynamik, które kształtują instytucje społeczne – szczególnie trwałe i głębokie podstawy do budowania struktur społecznych, na ogół przyjmowane jako oczywiste i dlatego niewidoczne z perspektywy zwykłego członka czy członkini społeczeństwa. Można porównać je do aksjomatów, fundamentów, których się nie kwestionuje. Zmieniają się powoli i pod wpływem potężnych presji, takich jak prawo czy edukacja. Oraz – moda. Tak, to pozornie niepoważne zjawisko ma gigantyczną moc. Jeśli wszyscy zaczniemy mówić o zarządzaniu żołądkiem, to za czas jakiś stanie się to oczywiste i pomoże wypromować dalej modę na zarządzanie i na to, by traktować działanie wewnętrznych narządów ludzkiego ciała jako możliwe do kontrolowania w analogiczny sposób, w jaki kontroluje się np. produkcję środków czystości. Pomoże w dalszym kreowaniu wizji świata jako wielkiej korporacji i posłuży jeszcze większej fragmentaryzacji tkanki społecznej – każdy jest odpowiedzialny za działanie swojego ciała. Nie zdziwmy się, gdy pojawi się nurt żołądkowej przedsiębiorczości, w ramach którego osoby pozwalające swoim narządom trawić spokojnie spożytą kanapkę z serem piętnowane będą jako pasywne homo sowieticusy bez grosza inicjatywy, niezasługujące na dostęp do publicznej służby zdrowia. Ale nie zdziwmy się też, gdy pojawi się jakaś moda dzika, szalona, jak na słynnej farmie Yasgura latem 1968 roku i zrzucimy z siebie zarządzaniowe ględy jak hippisi krawaty, szpilki i staniki i poszybujemy jako tkanka społeczna nie do końca przewidywalna, chwała niebiosom, ku przyszłości niewyzarządzanej i nieprzedsięwziętej. Gdzie też będą ględy, ale całkiem inne.
prof. Monika Kostera