Zbawienna ludzka słabość

·

Zbawienna ludzka słabość

·

Adam był młodym ambitnym pracownikiem firmy szkoleniowej. Był to czas transformacji, lata 90., złote czasy dla takich firm i jej pracowników. Adam miał wiele marzeń i talentów, wierzył, że szkolenia są potrzebne w czasach przemian, tak ludziom, jak i firmom oraz całej gospodarce. Opublikował książeczkę o tym, jak najlepiej szkolić i jak korzystać ze szkoleń wspomagających przestawienie gospodarki na warunki rynkowe. Książeczka dobrze się sprzedawała – zarówno szkoleniowcy, jak i kursanci, których w tamtych czasach były rzesze przeogromne, chętnie po nią sięgali. Adam zaczynał mieć nazwisko. Była przed nim wielka przyszłość – wszyscy mówili, że daleko zajdzie. Pewnego razu jego firma dostała zlecenie szkolenia dla pracowników kopalni. Mieli być kształceni z marketingu. Adam z entuzjazmem udał się na Śląsk. Przywitał go smutny ośrodek wczasowy, zdewastowane pokoje, zapuszczone korytarze, niedoglądany od dawna teren zielony wokół budynków wczasowiska. W sali konferencyjnej poszarzałe twarze sztygarów i szeregowych pracowników, charakterystyczny zapach słabo przetrawionego alkoholu, zaczerwienione białka oczu, wpatrzone w niego z wyrazem być może beznadziei, może zmęczenia, może po prostu smutku. I on, Adam, mający poprowadzić dla nich szkolenie z nowoczesnych metod marketingu. Wziął głęboki oddech… I opowiadał im o reklamach, ale bardzo szybko przeszedł do opowieści o serialach: Dynastii, Dallas, potem wszyscy razem przeszli do Borewicza i tak upłynął cały szkoleniowy dzień. W autokarze do domu Adam czuł, że coś w nim pękło. Patrzył na zniszczony i zaniedbany krajobraz wokół. W głębi trzewi miał wrażenie, jakby coś go paliło i szarpało, jakby miał z siebie coś wyrzucić, wyrzygać sumienie… Kilka dni później przyszły wyniki ocen kursantów. Jego kurs został oceniony najwyżej ze wszystkich. Szczególnie dużo punktów zebrał za „przydatność praktyczną”. Adam złożył wymówienie z firmy i nie zajmuje się już szkoleniami. Został księgowym.

Na jego miejsce przyszedł Adonis, młody, ambitny, pełen entuzjazmu. Gdy wysłano go, by prowadził szkolenia dla pracowników likwidowanej fabryki porcelany, przeżył to ciężko. Wszak miał oczy, miał serce, widział, co się dzieje. Jednak przekonał siebie, że jeśli nie on, to ktoś inny zagarnie tę kasę, ktoś gorszy, głupszy od niego. Napili się później z kolegami wódki i pośmiali z „zarządzania karierą” brygadzistek, które kończyły przyzakładową zawodówkę. Dziś Adonis jest sławny, zamożny, ma własną firmę, chętnie wspiera organizacje pozarządowe działające w słusznej sprawie. Jest wzorem dla innych. Adam nie jest żadną z tych rzeczy. Jest dobrym księgowym.

Adam i Adonis studiowali razem. Koledzy mówią o Adamie, że był za słaby, nie dał rady, pękł. A przecież mógł tak pięknie poszybować – po takim starcie… Adamowi to nie przeszkadza, ma co robić i ma wielu innych przyjaciół. Adonis ma depresję, łyka piguły, gnębi go coś, nie wie co, pewnie wypalenie zawodowe, pewnie zbyt ciężko pracuje, ma zbyt mało czasu dla siebie. Dawni znajomi mówią o nim głównie z zawiścią, nie ma przyjaciół starych ani nowych. Jeden jest rzetelnym fachowcem nikomu nieznanym, drugi słynną gwiazdą. Jednak żaden nie jest wielkim draniem ani bohaterem.

Bohaterowie się zdarzają. Zdarzają się i dranie. Większość z nas, ludzi, znajduje się gdzieś pomiędzy, jak Adam i Adonis. W efekcie dużo zależy od nas, zwykłych ludzi. Nie jest tak, że naśladujemy bohaterów czy drani – w większości nie stać nas na to inaczej, niż w marzeniach (i w komciach na fejsbuku). Pożyczamy od nich język, uzasadniamy tym językiem nasze wybory. To bardzo dużo, ale nie wszystko. Serce ludzkiej sprawczości jest gdzieś indziej. Dla sporej ilości osób jest taki próg, którego nie widać i o którym w czasach postoświeceniowych w ogóle mało wiemy, ale który w jakimś momencie daje znać o sobie. Niektórzy nazywają to sumieniem. Częściej jednak słyszy się o tym obecnie jako o rodzaju słabości. Myślę, że jedno i drugie jest prawdą. To coś daje znać o sobie w momencie, kiedy czuje się, że coś bardzo kruchego trzaska w środku i nie da rady iść dalej w tę samą stronę. Tak jak Adam, można „nie dać rady” i zawrócić. Można też, jak Adonis, zebrać się w sobie i brnąć lub nawet energicznie kroczyć dalej. Raz przekroczona, ta kruchość nie regeneruje się. Jest wiotka i delikatna, ale wrażenie spotkania z nią jest mocne, wyraźne. Adam pamięta tamtą podróż autokarem wyraźniej, niż cokolwiek innego, dobrego i złego, co spotkało go w pracy. Adonis często czuje tamten lepki mrok, choć robi wszystko, by nie kojarzyć go z niczym konkretnym, co się wydarzyło. Został obraz pod powiekami – do zapicia lub zamedykalizowania.

Serce ludzkiej sprawczości jest w naszej słabości i kruchości. Świadomość istnienia tego czegoś, kruchości czy sumienia, to rodzaj wrażliwości. Wrażliwość można rozwijać, można też niszczyć. Można marginalizować, można na wrażliwości innych wygrywać, gdy pokona się własną.

Alisia była kiedyś młodą osobą z otwartą, wrażliwą twarzą. Miała oczy szeroko otwarte, łatwo było ją zranić i łatwo ucieszyć. Miała wielu przyjaciół, także w korpo, gdzie pracowała od ukończenia studiów. Między innymi było to dwoje przyjaciół na śmierć i życie, takich, dla których oddałaby serce i którym pomagała, jak umiała: Anastazja i Andrzej. Jednak korporacja nie sprzyjała tej wrażliwości. Alisia obserwowała i uczyła się. Po kilku porażkach, coś w niej się przełamało. Teraz pora na nią, teraz pora na sukces. Wiedziała, że będzie z tym problem, więc gdy jej stara szefowa odchodziła z pracy, ona na pożegnanie przyszła nakrzyczeć na nią. Stała nad jej biurkiem i czerwona na twarzy wrzeszczała, że co ona teraz biedna zrobi, kto będzie ją popierał i pisał pozytywne opinie.

Szybko znalazła innych szefów mogących przejąć tę rolę, choć w zasadniczo inny sposób. Nowi szefowie byli lodowaci, socjopatyczni, skuteczni jak maszyny i pod względem poziomu empatii podobni do maszyn. W firmie coraz częstsze były czystki i diaboliczne rozgrywki. Pozycja Alisi rosła. Gdy wyleciała Anastazja, osoba z poważną przewlekłą chorobą, znakomita profesjonalistka, ale potrzebująca do funkcjonowania stosunkowo mało stresującej atmosfery, cała firma huczała o tym, jak bardzo jest winna sama sobie, nieudaczna, pozbawiona przebojowości, po prostu psychicznie słaba. Anastazja potwornie irytowała szefostwo tą swoją rozlazłością – i to całkowicie zrozumiałe, że trzeba się było jej pozbyć. Alisia uczestniczyła gorliwie w tych rozmowach. Po kilku latach poleciał Andrzej. Z Andrzejem był ten problem, że był fachowcem w zasadzie nie do zastąpienia i to irytowało menedżerów. Zawsze spokojny i pogodny, nie nadawał się do pracy w nowoczesnej firmie. Alisia żałowała kolegi, ale nie powiedziała słowa w jego obronie. W ogóle nic nie powiedziała. Przecież inaczej nie mogła. W tym momencie sama była już szefową wysokiego szczebla, osobą zamożną, a w miejscu pracy zatrudnione były liczne osoby z jej rodziny bliższej i dalszej. Alisia czasami spotyka Andrzeja w swej ulubionej kawiarni. Żali mu się wtedy na to, jak jest niezrozumiana, jak jej ciężko i jaką okropną ma depresję. Nigdy nie spytała jak Andrzej, jedyny żywiciel rodziny, poradził sobie po zwolnieniu. Nigdy nie spytała, co z Anastazją. Czy żyje jeszcze.

Łatwo jest moralizować, łatwo mówić, że Alisia jest zdrajczynią bez kręgosłupa, albo że jest po prostu głupia. Pewnie jest karierowiczką, osobą głęboko zakłamaną. Ale pewnie jest też rzeczywiście głęboko nieszczęśliwa. To nie na złudzenie musi brać prochy. Nie złudzenie sprawia, że nie może spać i że zabija ją kręgosłup, którego niby nie ma. Jako teoretyczka zarządzania nie muszę jednak moralizować. Mogę szukać kontekstu. Mogę zajmować się tym, co profesor antropologii społecznej Tim Ingold nazywa „supełkami”, czyli refleksją naukową polegającą na rozplątywaniu ludzkich sytuacji w miejscu i czasie. Mogę, z jednej strony, pamiętać, że Alisia była kiedyś młodą osobą z okrągłą buzią i otwartymi szeroko oczami. Z drugiej strony, może mnie interesować to, w jakim środowisku dojrzewała jako człowiek i jako pracowniczka korporacji, menedżerka. Poza tym pewnie rzeczywiście nie mogła inaczej. W jej korpo, podobnie jak w przeciętnej neoliberalnej organizacji, jest coraz mniej przestrzeni na wrażliwość. Jeśli ktoś upiera się przy niej, może odejść, jak Adam, lub wylecieć, jak Andrzej i Anastazja. Nie da się wrażliwcom awansować. Coraz trudniej jest w ogóle utrzymać się w środku.

W jednej ze swoich najnowszych książek, „Sugar Daddy Capitalism”, profesor zarządzania Peter Fleming pisze o tym, jak w miejscach pracy neoliberalny kapitalizm wydobywa z ludzi wszystko to, co w nas najgorsze. Człowiek nie jest aniołem, ale nie jest też diabłem. Ma w sobie coś z obu, ma też potencjał, by rozwijać w sobie jedną bądź drugą stronę. Neoliberalne miejsca pracy systemowo wspierają te osoby, które potrafią zdobyć się na promowanie swojej diabelskiej strony. Psychopaci mają na wejściu ogromną przewagę, dlatego jest ich obecnie tak wielu wśród dyrektorów wyższych szczebli. Niezdolność lub brak chęci do pokonywania ograniczeń wynikających z wrażliwości prowadzi do marginalizacji, ostracyzmu, sprawia, że kariera pracownika cierpi, że nie jest on szanowany. Bezwzględność jest wymogiem neoliberalnej kariery – bardziej, niż wcześniej, ponieważ neoliberalny kapitalizm zaciera granice między pracą a tym, co osobiste i nie istnieje przestrzeń, w której można swoją wrażliwość ochronić. W ostateczności każde niepowodzenie jest sprowadzane do osobistego feleru, osobistej słabości, niezdolności do radzenia sobie w rynkowej konkurencji – „zbyt wielkiej” wrażliwości. W działaniu obowiązuje bezosobowa efektywność. Jednak jednocześnie intensywna deformalizacja współczesnych organizacji – czyli zastępowanie relacji opartych o role organizacyjne nieformalnymi, indywidualnymi więziami pomiędzy pracownikami – a także indywidualizacja – akcentowanie osobistego wkładu zamiast grupowych sukcesów – odzierają pracowników z osłon, jakie kiedyś dawały im role i przepisy. Każe im stale wykazywać entuzjazm, szczerość, autentyczność. Odarty z ról pracownik jest zdany na osobistą łaskę innych, którzy nie chcą lub nie umieją być łaskawi, bo byłaby to z ich strony niebezpieczna słabość. Wrażliwość rzeczywiście jest groźną lekkomyślnością, wystawianiem się razem ze swoją najbardziej wewnętrzną prywatnością na działanie bezwzględnego świata, gdzie wszystko ma swoją cenę, wszystko można kupić, sprzedać, lub – jeśli jest „niczyje” – zabrać. Jeśli ktoś podstawia pod nos komuś swoją słabość, to obowiązkiem wynikającym z neoliberalnej kultury jest wykorzystać to. Na tym polega spryt i dorosłość. To powinno słabeusza nauczyć, a za tę cenną nauczkę powinien, w ostateczności, być wdzięczny.

To miejsce pracy, jego twarde reguły awansu i jego nieformalna kultura z zasadą „poznaj łaskę pana”, nauczyło Alisię mieć w pogardzie swoją wrażliwość, swoją czułość. To neoliberalna praca wyrobiła w niej odporność na sumienie, na empatię, umiejętność oderwania się od swoich reakcji współczucia, buntu i odrazy. To doświadczenie z pracy popchnęło Adonisa w objęcia narcyzmu. Ba, nawet szefowie Alisi kiedyś byli ludźmi, śmiali się do omdlenia, flirtowali, zabiegali o przyjaźń i uznanie innych. Zdarzało im się pokazywać swoją delikatność, także innym osobom, także w pracy. Ale szybko się uczyli, jak należy działać w dorosłym świecie. Wrażliwości można się oduczyć.

A przecież jest ona nam bardzo potrzebna, jak przekonuje profesor socjologii Magdalena Szpunar w swoich najnowszych publikacjach. W książce poświęconej stanowi współczesnego społeczeństwa badaczka pisze, że empatia jest niezbędna do rozwoju wrażliwości. Konieczna jest umiejętność wczuwania się w sytuację drugiego człowieka i pozwolenie – tak psychologiczne, jak i społeczne – na reagowanie zgodne z wrażliwością. Magdalena Szpunar podkreśla, że wrażliwość nie ogranicza się jednak do tego współodczuwania i reagowania, ale staje się motorem i motywatorem poszukiwania zrozumienia Drugiego, a równocześnie powstrzymania się od moralizowania i oceniania. Daje energię do budowania mostów między ludźmi. Te mosty są nam bardzo potrzebne. Może dziś bardziej, niż kiedykolwiek – nie dlatego, że nasze czasy są szczególnie brutalne, ale dlatego, że istniejące w wielu systemach społecznych instytucjonalne bufory zmiękczające społeczne skutki podziałów i kategoryzacji, takie jak choćby uniwersytet, karnawał, misteria przejścia, zostały obecnie wyeliminowane bądź wyjałowione w swej roli źródeł liminalności. Jesteśmy zdani na nasze ostre i chłodne podziały. Jeśli nie zaczniemy dbać o naszą wrażliwość, która jest strażnikiem sumienia, to historia ludzkości zbliży się do końca – i nie będzie do happy end.

Wrażliwość jest reakcją wywołującą potencjalnie współreakcję. Delikatność wobec wrażliwości to czułość, o której pięknie mówiła w swoim przemówieniu noblowskim Olgę Tokarczuk. Papież Franciszek jakiś czas temu mówił o rewolucji czułości – odwadze do tego, by spotkać Drugiego z życzliwością i wrażliwością. To słowo bardzo zasługuje, by wejść do codziennego słownika zarządzania. Musimy z czułością odważyć się uszanować i zrozumieć wrażliwość. Myślę, że nie jest nam do tego potrzebna wiedza o gigantach, dobrych czy złych. Musimy znaleźć i rozwinąć wiedzę o ludzkiej słabości. Także w korporacjach, w miejscach pracy, wśród pracowników i wśród szefów, w codziennym życiu, którego żaden Netflix nie przedstawi. Bądźmy wrażliwi, chrońmy naszą kruchość przed pustką. Bądźmy wobec naszych wrażliwości wzajemnie czuli. Podajmy sobie ręce i w ten sposób pokonajmy „nie można inaczej” naszą solidarnością – odpalmy wielką rewolucję czułości. Bądźmy ludźmi.

prof. Monika Kostera

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie