Koniec liberalnego świata
Nadejście ery superestablishmentu spowoduje ponowne wejście do gry prawicowych populistów.
„Odmłodzi się społeczeństwo”. „No żal, ale przecież gospodarka”. „Ten wirus już z nami będzie i musimy się nauczyć z nim żyć”. „Ofiara przyczyni się do polepszenia gene pool”. „Choroby współistniejące, trudno”. To tylko przygarść haseł, pierwszych z brzegu, jakie pojawiają się w związku z epidemią. Może nie z tak wielką intensywnością jak inne rzeczy pojawiały się wcześniej, które oswajały rzeczy nie do przyjęcia: niedożywione dzieci, bezdomność, przejmowanie miast przez deweloperkę. Ale jednak teraz także pojawia się ten typowy dla neoliberalnego kapitalizmu trend – próba normalizacji tego, co głęboko, bulwersująco, odrażająco anormalne.
Ta próba jest wybitnie desperacka, choć widziałam już grubą desperację. W czasie 6 lat, gdy mieszkałam w Sheffield, miasto zapełniało się bezdomnymi. Początkowo ludzie mobilizowali się, by im pomóc. Potem stopniowo sytuacja się normalizowała. Służby porządkowe likwidowały ich miasteczka namiotowe, żeby nie obniżać wartości gruntu i sąsiednich nieruchomości. Ale oni sami byli coraz mocniej obecni, często po dwie osoby wokół każdego bankomatu, przy każdym sklepie. Kiedyś, dawno temu, na ulicach miast pomieszkiwali kloszardzi (raczej na ulicach miast, gdzie jest cieplej niż w Sheffield), z różnych powodów, czasami dlatego, że tak sami chcieli. Teraz jest całkiem inaczej. Wiem, bo rozmawiałam z sheffieldzkimi bezdomnymi. Dan pomieszkiwał po różnych schroniskach, ale ponieważ są one tak zorganizowane, że trzeba wciąż od nowa starać się o miejsce, nie można mieć psa, nie można mieszkać z narzeczoną ani nawet z żoną, ta możliwość jest mocno ograniczona. Dave spędzał dni czytając książkę w przejściu podziemnym i zbierając monety do pudełka. Noc po nocy odprawiano go z kwitkiem ze schroniska. Mówiono, że są bardziej potrzebujący: kobiety, także w ciąży, a on jest młody i silny i radzą mu znalezienie zadaszonego przystanku. Deb i Dylan to młoda para, która szczęśliwie dla siebie znalazła ściśle tajne miejsce (stary magazyn) do nocowania. Stracili mieszkanie, gdy umarł ojciec Dylana, z którym mieszkali. Mieszkanie po prostu zabrano, a jako że nie mieli środków na nowe miejsce pobytu, zabrano również wszystkie ich rzeczy.
Jeszcze kilka lat wcześniej takie traktowanie ludzi budziło spontaniczne akcje i protesty. Jednak ludzie zaczęli powoli normalizować te ludzkie losy poprzez różne wytłumaczenia. Na przykład, że to dlatego, iż bezdomni piją. Tak, ci ludzie piją. Bo jest cieplej. Bo jest przez chwilę mniej beznadziejnie. Bo jest wtedy o czym rozmawiać z innymi. Społeczność zaczęła tłumaczyć sobie, że to przez to że psychicznie chorzy. Ale jeśli są chorzy, to, do cholery, tym bardziej nie powinni być na ulicy. Tak czy owak, ludzie próbują tłumaczyć. Teraz też próbują, ale już wyłącznie poprzez głośne wyrzeczenie się chęci do życia. Akceptacja przez otwarty nihilizm. Czarnia dziura w środku serca.
To jest druga strona tego pociągu dziejów, o którym pisałam kilka miesięcy temu – to telepiące się wagoniki. Pisałam o jadących na lokomotywie zwycięzcach, którzy głoszą, jak będzie, definiują naszą przyszłość – nie dlatego, że umieją ja proroczo lub naukowo przewidzieć, ale dlatego, że wiedzą, dokąd zmierza unosząca ich dynamika. Niezależnie od tego, jak bardzo jest szkodliwa dla planety, dla najbliższych, dla znajomych, dla nieznanych im ludzi, jak bardzo jadowita dla duszy, niszcząca dla jakiejkolwiek radości życia – oni głoszą, że tak będzie i że trzeba się do tego dostosować, bo tak im wygodnie. Bo koniec dziecinady. Bo teraz dojrzałość. Gotowi są walić tą „dojrzałością” w twarz wszystkim, którzy nie chcą się na nią zgodzić, bij zabij, pora przecież zaakceptować. Dla podróżnych w wagonikach „zadaszony przystanek”, a dla nich? Szmal, władza, sukcesy. A przecież dojrzałość nie polega na tym, że poświęca się swoje odczucia i preferencje dla celów ludzi z władzą. Ani dla kariery. Ani dla szmalu. Dojrzałość polega na tym, że poświęca się swoje odczucia i preferencje dla ważnych wartości, które się wyznaje. Jeźdźcy lokomotywy neoliberalizmu nie wyznają żadnych wartości. To wyznawcy radykalnego nihilizmu.
Skąd więc to absolutne oddanie pędzącej w przepaść lokomotywie, skąd determinacja, by zniszczyć i splugawić wszystko, co w nich i w nas ludzkie i kruche? Myślę, że pewnie z nadmiaru ambicji i niedostatku dyscypliny, z chciwości, z braku empatii, z niedojrzałości. Ale nie o tym powinnam tu pisać. Jako naukowczyni od zarządzania powinnam raczej skierować moją uwagę na powtarzające się wzorce, systemy – kontekst. Jest to kontekst zarazem ciekawy, jak i mroczny. Bo w nim wyraźnie czegoś brakuje. To naprawdę jest tak, jakby ludzie na ogół nie wierzyli w istnienie alternatywy, od kilkudziesięciu lat, jakby – mimo wszystko – sentencja premier Thatcher, że there is no alternative – była klątwą z nieodwołalną mocą działania. Gdy czyta się historyczne teksty z czasów plag, epidemii, wojen, nawet ostatniej wielkiej wojny światowej – na ogół było w systemie jakieś przeświadczenie, że to stan przejściowy. Bo potem przyjdzie zbawienie, będzie niebo, będzie Sąd Ostateczny, będzie koniec wojny. W czasie II wojny światowej w niezmienność hitlerowskiego ładu wierzyli chyba tylko naziści i folksdojcze. Inni, nawet jeśli śmiertelnie się bali, że tego się nie da odkręcić, że ta wojna zniszczy świat, nie przyjmowali do wiadomości, że to tak ma być.
A teraz? Co straciliśmy, czego nam brak, co powinno być tam, gdzie jest w sercu wielka czarna dziura? Indywidualnie – pewnie jakieś poczucie ciepła. Ale nie powinnam o tym pisać jako naukowczyni od zarządzania. Powinnam zająć się tym, co na poziomie wyżej, w kontekście, w systemie wokół. Tam też czegoś brakuje, co tworzyło kiedyś ciepło, a teraz łączy ze sobą te czarne dziury – to, co w statystykach wygląda jak wielka postępująca pandemia depresji, jak czarna śmierć ludzkich wartości, jak systemowa niedojrzałość przejawiająca się eksplozją socjopatii w strukturach społecznych i na stanowiskach przywódczych. Dziennikarz Johann Hari tropi te trendy jeżdżąc po świecie, przeprowadza wywiady z fachowcami, szuka w literaturze naukowej. I znajduje wspólny mianownik, wyrażony w tytule jego książki: utracone więzi, lost connections. Czujemy się tak bardzo źle, bo, jako ludzkość, jesteśmy bardzo chorzy. Jesteśmy oderwani od sensownej pracy, od innych ludzi, od sensownych wartości, od świata natury, od nadziei na dobrą przyszłość. Staliśmy się wolni tak jak wolne są drobiny pyłu w kosmosie. W kosmosie nie ma życia; nic dziwnego, że cierpimy – tak się żyć nie da.
Brytyjski socjolog Guy Standing opisuje od już dość dawna nową, wyłaniającą się klasę społeczną, potencjalnie groźną dla ładu społecznego, afirmującego swoją nieuchronność. Nazwał ją prekariatem. To ludzie bez stałego zatrudnienia, bez zabezpieczenia socjalnego, bez możliwości stabilizacji na tymczasowych kontraktach, tak zwanych śmieciówkach, pracownicy sezonowi, bez żadnej gwarancji, jaką dawało kiedyś – i nadal daje mniej licznym pracownikom stałym – zatrudnienie. W odróżnieniu od tradycyjnego proletariatu ta klasa nie ma jednak zbyt oczywistych dróg do samo-organizacji – jest rozproszona, często przeładowana obowiązkami i bez przestrzeni na poszukiwane kontaktu z innymi w podobnej sytuacji i organizowanie się. Co gorsza, politycy odwołujący się do niej nie umieją jej połączyć i wydobyć z nich tej wywrotowej siły, o jakiej pisze Standing. Holenderski profesor zarządzania Hugo Letiche przypuszcza, że dzieje się tak, ponieważ politycy odwołują się do zbiorowości niemających ze sobą związków solidarności, bo to, co oni na ogół nazywają prekariatem, to zarówno pozbawieni jakiejkolwiek kontroli nad swoją pracą i życiem biedacy rodem z filmu Kena Loacha „Sorry we missed you”, jak i zadowoleni z siebie, zamożni wolnozawodowcy bez zatrudnienia, którym nie chce się płacić do wspólnej puli świadczeń społecznych i wolą bujać się na projektach, wiecznych chałturach bardzo często na szaro lub wręcz na czarno. Ich nieszablonowo ufryzowane czachy dymią frazesami, gdy wlewają w siebie kolejne modne płyny w drogich kawiarniach i pogardzają nami wszystkimi pozostałymi, pozbawionymi szyku i humoru. Dopóki ktoś nie wymyśli sposobu na wytrząśnięcie tych Piotrusiów Panów rynku pracy ze zbioru zwanego prekariatem, nie można marzyć o wytworzeniu się więzi solidarności – oni wszystkie je natychmiast wysadzą.
Z kolei tradycyjne grupy oferujące więzi mają problemy w dostosowaniu się do różnorodności i złożoności naszych czasów, więc często starają się je sztucznie wypreparować, inność wyprosić, odciąć, konstytucyjnie zakuć w kajdany. To nie szkodzi, że mamy nowoczesną medycynę – kobiety mają być zdane na łaskę i niełaskę natury i zabobonne brednie jak 500 lat temu. To nieważne, że ludzie są różni: bi-, hetero- homoseksualni. Będziemy udawać, że normalna rodzina to chłopak i dziewczyna. Co tam, że współczesna Europa to strumienie migracji i podróżników, często składające się zresztą z Polaków. Będziemy wrzeszczeć Polska dla Polaków (nie mając bynajmniej na myśli polskich Tatarów ani Polaków-Żydów – tylko jakiś fantazmatyczny naród, którego w tym kraju nigdy nie było, chyba że za czasów Króla Popiela, który jednakowoż nie wsławił się zbyt wielką roztropnością). Nieistotne, że duchowość jest wrażliwością i że ekumenizm, o czym nawet pięknie mówi katolicki papież. Będziemy dukać te same martwe formułki, bez przekonania, bez wiary, krztusić się nimi nawet bez przestrzegania ich we własnym życiu i doznawać agonii na myśl o pomniku przysłoniętym flagą, nie unosząc nawet jednej brwi, gdy publicznie pomiata się dzieciakiem w szkole za to, że jest zbyt mało „męskie”. To są przykłady zjawiska, które socjolog Zygmunt Bauman określał mianem retrotopii – sztuczne i pozbawione wyobraźni i rozwagi wtłaczanie złożonego świata w proste rozwiązania, których czas minął. Tymczasem nie da się cofnąć czasu. Łatwiej polecieć na Księżyc, niż cofnąć czas (w razie potrzeby można też wysłać na Księżyc tych którzy nam czas próbują cofać). Ale te obłędne próby, często podbudowane przemocą państwową i biznesową, nie są szaleństwem ani brakiem „edukacji” czy „kultury”, bo są zbyt globalnie powszechne, to są obecnie prawdziwe megatrendy. To zjawisko systemowe, odpowiedź na utracone więzi. To desperacka próba wymuszenia więzi tam, gdzie kiedyś były, gdzie być powinny, a jest ich coraz mniej (również dlatego, że przywołuje się je przemocą).
Francuski filozof Edgar Morin podpowiada w swojej najnowszej książce, „Changeons de Voie” – wirus zajął miejsce tych nieistniejących więzi. Wypełnił puste miejsca. Zmroził strachem, bezradnością instytucji społecznych, niekompetencją polityki, morderczą agresją wielkiego kapitału, który na tym nieszczęściu skorzystał, beznadziejnością losu drobnych firm, rzemieślników, totalną bezsilnością pracowników i bieda-prekariuszy. Rozlał się jak płyn kontrastowy po organizmie świata. Teraz widać, czego nam brak, wystarczy prześledzić te tropy i wyciągnąć z nich naukę.
Po to, by zmienić, póki jeszcze czas, póki jeszcze żyjemy. Nie po to, by przyzwyczajać się do śmierci ludzkości i całej planety. To byłby ostateczny krok w mroki czarnej dziury. Oczywiście, że możemy to zrobić, to nawet jest prawdopodobne. Ale możliwe też, że tego nie zrobimy. Morin radzi pobieranie lekcji od wirusa, uważne przyglądanie się temu, co on wypełnia, co ujawnia. Nie indywidualnie, lecz politycznie. Ja dodam, że można także organizacyjne. Organizujmy się przeciwko śmierci, nie z nią, nie dla niej. To nie jest stan do kolejnego znormalizowania, ale naprawdę wielki Wielki Post. Nie wmawiajmy sobie, że jest inaczej, nie róbmy z siebie samych idiotów. Nic nie zastąpi obrony magisterskiej twarzą w twarz, czekoladek w dziekanacie, uczniów na szkolnej dyskotece, uścisku dłoni, twarzy przy twarzy drugiego człowieka, żywego teatru, koncertu rocka. To nie znaczy, że musimy to robić za cenę śmierci tysięcy, milionów ludzi. Nośmy maseczki, uczmy zdalnie, zachowujmy dystans. Ale nie wmawiajmy sobie, że tak ma być, że tak musi być, że przyszłość i przetrwają tylko ci, którzy to znormalizują lub zapłacą miliardy za odłączenie się od losu ludzkości. To nie jest normalność i nigdy nie będzie. To wielki, bardzo wielki post, który, jak każdy post, polega na wyrzeczeniu się tego, co najlepsze. Tak, cierpienie jest wartością, zapomnieliśmy o tym, ale jest tak, w wielu religiach i nie tylko. Tak, cierpliwość jest cnotą. Nie pamiętamy o tym, ale łatwo to sobie przypomnieć, gdy stoimy samotni i cholernie smutni pod znów zamknięta kawiarnią po kawę na wynos. Nie, jaruzelski wyrób czekoladopodobny nigdy czekolady nie zastąpił – wręcz przeciwnie – każdy z nim kontakt wzmagał jeszcze bardziej pragnienie czekolady.
A więc post. Ale co będzie dalej? Wszak pości się nie po to by zrobić sobie przerwę i wrócić po więcej tego samego, tylko (w teorii) po to, by się nauczyć i zreflektować. Żeby potem żyć lepiej.
prof. Monika Kostera
Autorem grafiki w nagłówku tekstu jest Javier Muñoz.
Nadejście ery superestablishmentu spowoduje ponowne wejście do gry prawicowych populistów.
Bogata część Europy chce mieć towary dobre, bo tanie i nie ponosić przykrych skutków ubocznych ich produkcji.