Normalizacja nienormalnego

·

Normalizacja nienormalnego

·

Jutrowoj spędza dni w pracy, gdzie szef tyran ma zwyczaj skłócania ze sobą pracowników z każdej okazji. Wyniki pracy Jutrowoja bywają często doceniane – ale idą na konto szefa, który absolutnie bez wstydu przywłaszcza je sobie. Wszyscy niby wiedzą, co się dzieje, ale wszyscy sprawiają wrażenie, jakby wierzyli w ten świat pozorów. Jutrowoj też. Za to wieczory Jutrowoj spędza na facebooku, rugając znajomych i nieznajomych – a to za niewystarczająco postępowe słownictwo, a to za zbyt mały idealizm. Jutrowoj uzdrawia świat. Jutrowoj wypisuje na wallach kolegów i koleżanek trafne definicje każdej sytuacji i gani ich za brak logiki. Trzeba przyznać, że może brakuje mu empatii i radości życia, ale zdania kategoryzujące rzeczywistość buduje logicznie i spójnie.

Człowiek to istota, która do przeżycia potrzebuje sensu tak samo, jak pożywienia. Nie potrafi żyć tak bez jednego, jak bez drugiego. Długotrwały brak sensu nie przynosi może śmierci głodowej, ale powoduje odczłowieczenie, przerażający obłęd. Chaos nie jest właściwym środowiskiem do życia ludzkiego. Dlatego za każdą cenę szukamy sensu, tworzymy go – on jest zaprzeczeniem chaosu, zbawienną negentropią. Sprzyjają jej zwłaszcza takie działania jak kojarzenie, kategoryzowanie, postrzeganie wzorów, a także takie cechy jak poczucie równowagi i spójność. Jednak, jak powiada mój przyjaciel, mnich augustyniański z dalekiej Szkocji, spójność to jeszcze nie to samo, co prawda. Wszak jesteśmy gotowi o prawdzie zapomnieć, poświęcić ją, gdy zachodzi pilna potrzeba znalezienia sensu. Lub gdy myślimy, że zachodzi. Ze strachu przed bezdechem uspójniamy czasami to, co jest od prawdy bardzo odległe.

W imię spójności gatunek ludzki potrafi znormalizować wszystko. Absolutnie wszystko. Nie sądziłam, że z taką łatwością znormalizujemy codzienność śmierci, blisko, wokół nas. Myślałam rok temu, że pandemia wykolei system, który kilkadziesiąt lat temu wpadł w wir śmiertelnych błędnych kół: rosnących nierówności społecznych, rosnącej niesprawiedliwości, zmniejszającej się ludzkiej sprawczości, tragicznego wyniszczania środowiska naturalnego, wreszcie – pandemii, która wywróciła i rozbiła naszą codzienność, zniszczyła więzi międzyludzkie, zabiła radość. A jednak zrobiliśmy to, znormalizowaliśmy kolejną potworność, tym razem blisko, coraz bliżej naszego spokojnego domu. Tak jak znormalizowaliśmy ludzi tonących wciąż na Morzu Śródziemnym. Wyniszczające wojny bez końca, koszmar mieszkańców Syrii, takich samych ludzi jak my. Widok bezdomnych na ulicach nowoczesnych miast Wielkiej Brytanii – początkowo nieakceptowalny, niemożliwy, teraz nikt się nie dziwi namiotowym miasteczkom pod mostami, osobom żebrzącym na ulicy, coraz młodszym, po dwie przy bankomacie, każda z jednej strony. Gdy w płomieniach ginęły dziesiątki biednych mieszkańców londyńskiego wieżowca Grenfell z powodu, któremu łatwo można było zaradzić – przyczyną pożaru było łatwopalne (bo tak taniej) pokrycie budynku – ludzi ogarnęła zgroza. Organizowano akcje pomocowe, wzywano rząd do działań. Gdy potem jednak jedynym działaniem władz były „właściwe” deklaracje, stopniowo ta bezsensowna śmierć w płomieniach znormalizowała się, wrosła w krajobraz o wiele bardziej skutecznie niż pogorzelisko, które uprzątnięto. Ci, którzy przeżyli, do tej pory nie doczekali zadośćuczynienia. Tak, człowiek wszystko znormalizuje.

Obecne społeczeństwo, jak mawiał Zygmunt Bauman, społeczeństwo płynnej nowoczesności, pozbawione stabilnych struktur, jest pozbawione zbiorowej sprawczości. Ciężko jest podejmować jakiekolwiek kolektywne działanie, gdy nie ma struktur usprawniających wspólny wysiłek, dający zbiorową sprawczość. I tak można jednak nim kierować – pod warunkiem, że jednostki przyjmą na siebie moralny koszt władzy. To taki outsourcing – władza centralizowana jest w górę, która powoduje jednostronnie działania dołu, a moralne koszty decyzji spadają na pojedyncze osoby, których dotyczą. Władza nie ma żadnej moralnej odpowiedzialności: za bezrobocie, za nieszczęście podwładnych, za choroby spowodowane wypaleniem, za własne kłamstwa (pod warunkiem, że mówi „właściwie rzeczy”). Bauman nazywał ten stan rzeczy adiaforyzacją. To taka kondycja społeczna, gdy pewne stałe funkcje społeczne nie podlegają osądowi moralnemu, są wyjęte poza nawias moralności. Zniszczenie środowiska? To zależy od ciebie, obywatelko, bo używasz plastikowych słomek do picia soku. Faszyzm pasie się czerpiąc korzyści z firm, w które inwestują jego krzewiciele? To twoja wina, obywatelu, bo robisz zakupy w sklepach, które przynoszą dochód faszystom. Jesteś chory z przemęczenia? To twoja wina, pracowniku, nie dbasz o właściwy work-life balance. Słyszymy to na co dzień, codziennie tego doświadczamy. W ten sposób bierzemy na siebie moralną odpowiedzialność naszych przełożonych, władz naszych regionów, naszych państw. Władza natomiast podejmuje decyzje, jakie są dla niej dogodne i wypowiada okrągłe zdania pełne dobrych intencji i szlachetnych wartości.

Koszt adiaforyzacji dla jednostki jest potworny. Gdy łamiemy w sobie naszą ludzką kruchość, przezwyciężamy moralne opory, perswadujemy siebie, że coś, co jest głęboko nie-okej, jest całkowicie w porządku, ba, gdy akceptujemy patologiczną definicję „dorosłości” mającej niby polegać na tym, że własną moralną niewinność trzeba w sobie zgwałcić i zabić – wtedy dopuszczamy do władzy nad nami nasze wewnętrzne demony. Nasze dalsze zdrowie psychiczne zaczyna zależeć od tego, czy uda nam się zdehumanizować Drugiego, tego, którego opuściliśmy w potrzebie, obok którego zaczęliśmy przechodzić obojętnie, gdy żebrał przy bankomacie, gdy tonął na Morzu Śródziemnym. Ta, przeciwko zwolnieniu z pracy której nie protestowaliśmy, mimo że wiedzieliśmy, iż jest przewlekle chora. Ci chorzy pod respiratorem w szpitalu, których przecież nie ma, bo pandemia jest fikcją. Posiadający władzę i zasoby stają się zależni od swojej zdolności do znienawidzenia tych, których krzywdzą, spotworywozania ich, do pogardy. Im większą komuś wyrządzili krzywdę, tym bardziej tego kogoś muszą nienawidzić i nim pogardzać, bo tylko to zapewnia im moralną czystość, daje spójność ich opowieściom.

Coraz bardziej spójne muszą być historie o tym, że inne klasy społeczne to ciemna tłuszcza, że Arabowie to pośledniejszy naród, że kobiety to chodzące inkubatory, których trzeba pilnować, by nie zamordowały swoich niewinnych dziatek. Podwładni i rządzeni przyłączają się do tych epopei pogardy, bo spójność i klarowność jest im potrzebna do tego, by przetrwać w chaotycznym świecie. Dogmatyczne systemy wartości są czymś, na czym można się oprzeć. Niektórzy zwracają się z całą tą siłą nienawiści przeciwko samym sobie, muszą ciągle coś pić, coś wciągać, niszczyć w sobie wszystkie przejawy niewinności i tłuc w pysk wewnętrzne dziecko, które czasami próbuje się uśmiechnąć w niebo bez powodu. Jeszcze inni wbijają się w krwawe szaty permanentnej ofiary i czerpią z niej pogardliwe poczucie wyższości. Kat lub ofiara – przemoc płynie stale w krwioobiegu społecznym.

Nic dziwnego, że ta, która z jakiegoś powodu wyłamuje się z tego schematu, musi zostać wypchnięta poza margines, unicestwiona. Stąd ostracyzm, którego w ostatnich latach doświadczają osoby inne, niepasujące do zdefiniowanych ról kata i ofiary. Takie osoby trzeba usunąć z widoku – w imię spójności. To nic, że takie działanie zamyka i betonuje systemową adiaforyzację, sprawia, że zamykają się wszystkie możliwe drzwi wyjścia. Bo inność to często potencjalność znalezienia nowych drzwi, otwarcia nowych okien. Ale płynne społeczeństwo woli udusić się w swojej desperacji. Bo lepsza powolna śmierć z rozpaczy, niż szybkie szaleństwo z powodu braku sensu.

Na tę pierwszą szuka się leków, a właściwie szybkiego znieczulenia w chemicznych substancjach oferujących upragniony stupor lub w gotowych egzoszkieletach dogmatycznych systemów moralnych – im bardziej pustych w środku, tym lepiej: w kościołach bez miłości, w liberalizmach bez wolności myśli, w postępowości bez nadziei, we wspólnotowości bez ciepła. Tylu mamy świętych: obrońców uciśnionych, fajnościowców, pro-tolerantów, cały facebook pełen. Tylko czemu jest tak źle? Lewica ze swoimi zasadami buduje Zamek Wampirów. Kościół z nazwy powszechny, ze swoimi pustymi acz lodowatymi formułkami tworzy Pałac Wykluczenia. A pojedynczy człowiek bierze na siebie winy i coraz bardziej jawne świństwa władzy. Czyni to niemal chętnie, choć na ogół nieświadomie – wpuszcza te trucizny w swoją niczym niechronioną nieświadomość.

Wybiło szambo sumienia.

Dziennikarka Grace Blakeley pisze w swojej najnowszej książce o tym, jak bardzo pomyliła się anglosaska lewica sądząc, że przyciągnie do siebie ludzi obietnicami zniesienia polityki brutalnej oszczędności – austerity. To była piękna lewicowa idea, humanistyczna w najlepszym tego słowa znaczeniu, jednak ludzie zdają się aprobować austerity, wręcz pragnąć jej – za karę. To tak jakby przez zaostrzający się reżim ludzie, świadomie lub nie, pragnęli kary za rozpasanie polegające na pogłębiającym zadłużeniu gospodarstw domowych, pisze Blakeley, to ciągłe życie ponad stan wszystkich i wszędzie, za pożyczone na wieczne nieoddanie, na kredyt. Dodałabym do tego wątek adiaforyzacji. Żądamy dla siebie kary za zbiorową winę. Za tonących na morzu. Za bezdomnych w namiotach. Za sąsiada pod respiratorem. Za niepełnosprawną, na której wywalenie z pracy pozwoliliśmy. Czujemy, że ta kara nam się należy.

Futurologiczna książka Petera Frase’a przedstawia cztery możliwe scenariusze przyszłości – dwa pozytywne: komunizm powszechnej obfitości i socjalizm zrównoważonej sprawiedliwości. I dwa negatywne: rentyzm, czyli dostatek dla elit i dystopijny eksterminizm, będący ostatecznym rozstaniem z człowieczeństwem – decywilizacja, akceptacja śmierci, świat ekstremalnych nierówności. Mamy niewiele czasu na to, by uchronić ludzkość przez eksterminizmem. Trzeba koniecznie w jakimś ważnym instytucjonalnie miejscu, na przykład w Unii Europejskiej, wprowadzić reformy poluzowujące neoliberalne zadłużenie gospodarstw domowych, niwelujące uzależnienie jednostki od pracy coraz bardziej niegodnej człowieka. Ludzie we Francji doskonale wiedzą, że Macron ma znikome poparcie, że głosowano na niego wyłącznie dlatego, by zapobiec rządom Le Pen. Jeśli nic się nie zmieni, dokładnie wszyscy zobaczymy, czemu było to „mniejsze zło”. Wszyscy, którzy chorują i których nie będzie stać na coraz bardziej sprywatyzowaną służbę zdrowia (prywatyzacja radykalnie przyspieszy w eksterminizmie, bo zdrowie i życie przestaną być powszechnym prawem człowieka) będą po prostu umierać. To już obecnie jest normalizowane: „umarł, bo miał choroby towarzyszące”, „był stary to umarł” – wypowiadane coraz bardziej automatycznie w sytuacjach, gdy ewidentnie można było zapobiec śmierci nie indywidualnej, lecz masowej, zbiorowej. Pod rządami typu Le Pen stanie się to oczywiste. Tak samo jak Grenfell jest normalne, i bezdomni wokół bankomatu są normalni, i topielcy u wybrzeży Włoch są normalni.

Jest rozwiązanie i jest wyjście. Pisze o tym między innymi David Graeber – o konieczności powszechnego darowania długów. Piszą ekonomiści, socjologowie. Dochód podstawowy dla każdego pozwoli w dalszej kolejności oddalić groźbę odczłowieczenia i pomoże wspierać politykę przywrócenia dobra wspólnego jako ważnej kategorii ekonomicznej, argumentuje Guy Standing. To dwa pierwsze kroki, które pomogą ludzkości zawrócić z drogi moralnego koszmaru, na której się znajdujemy. Te dwa kroki musimy wykonać wspólnie, systemowo.

A w międzyczasie – dla tych z nas, którzy dadzą radę i chcą próbować działać we właściwą stronę, polecam działanie, które francuski profesor zarządzania Ghislain Deslandes nazywa słabym zarządzaniem. Jest o praktyka oparta na umiejętności, którą romantyczny poeta John Keats określił swego czasu jako zdolność negatywna – czyli dar niekategoryzowania od razu tego, co wokół się dzieje, pozostawiania przestrzeni na to, co jest niepojęte, miejsca na tajemnicę, na to, co niezrozumiałe. Dar przyznania się, że czegoś się nie wie lub nie umie, powstrzymanie się choćby na chwilę przed wydawaniem osądów. Keats twierdził, że tak czynią wielcy poeci. Deslandes mówi, że taka praktyka uczyni nam wszystkim dobrze. O ile możemy, o ile jesteśmy w stanie – przyznać, zatrzymać się, zawahać. Nie ocenić, choć raz, nie zmierzyć, nie zadecydować. Powstrzymać się od działania i mieć odwagę największą ze wszystkich – odwagę wątpienia.

Rzeczywistość jest nieskończona. Stąd zagrożenie chaosem aż tak realne. Jeśli otworzymy okna i drzwi – wiemy, czujemy, że otacza nas chaos. Ale nie musimy od razu pakować się w próżnię, lecz zamiast tego przyznać, że nie wiemy. Szambo, w którym się dusimy, wypłynie i użyźni pola, a na nich może wyrośnie coś nowego.

Skoro tak dużo potrafimy znormalizować, to przecież znaczy, że stać nas na wiele, jeśli udałoby się odzyskać, wypracować na nowo zbiorową sprawczość – cała ta w końcu przecież potężna twórczość mogłaby zostać zwrócona ku szczytnym celom. Moglibyśmy wtedy zacząć normalizować: współczucie, troskę o planetę, lekkość wyobraźni, niewinną ufność, radość, wiarę w lepsze jutro. Na tym polega negentropia.

Potrzebujemy poetów jak powietrza, dosłownie. Czas uwolnić poetów w każdej, w każdym z nas.

prof. Monika Kostera

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie